niedziela, 25 grudnia 2011

Jethro Tull - This Was (1968)

"The New Horses Shoeing Husbandry" – taki tytuł posiadała książka, którą pewien jegomość całkiem przypadkowo odkrył buszując bez zahamowań w domowej bibliotece swoich znajomych. Rzecz traktowała o sztuce podkuwania koni a jej autorem był wybitny angielski agronom z przełomu XVII i XVIII wieku. Autor znaleziska zafascynowany odkryciem drążył temat i historię twórcy dzieła do tego stopnia, że ochrzcił jego personaliami nazwę zespołu, który został bodaj najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem szeroko pojętego terminu art rocka. Oto początek historii zespołu Jethro Tull i jego charyzmatycznego lidera Iana Andersona, który prócz grzebania w cudzych rzeczach posiadł olbrzymi talent muzyczny i kompozytorski, pozwalający tworzyć rzeczy ponadprzeciętne...

Region North West England na czele z miastem Blackpool, to jedno z najchętniej odwiedzanych miejsc turystycznych w całej Wielkiej Brytanii. Jednak pewnemu dwunastolatkowi było zupełnie nie w smak, gdy musiał pozostawić rodzinne szkockie Dunfermline w imię rodzinnej przeprowadzki szukającej lepszego – pod względem zarobkowym – miejsca do życia. On sam, już w nastoletnim wieku, łączył edukację z pracą w czymś na kształt dzisiejszego saloniku prasowego. To właśnie tam, jak przyznał po latach, zaczął kształtować swój muzyczny gust i wyławiać pierwsze muzyczne pierwiastki. Wiedział również, że owe Blackpool nie jest wymarzonym miejscem do realizacji swoich pomysłów na życie, toteż czym prędzej zapragnął obrać kierunek na Londyn i tym samym rozpocząć nowy rozdział. Miał już własny zespół o nazwie The Blades, który już wówczas przejawiał tendencje do uciekania od klasycznych form rocka. Wtedy jeszcze w niczym nie przypominał brodatego multiinstrumentalistę z błyskiem twórczego szaleństwa w oku, odzianego w długi sięgający ziemi płaszcz. Co więcej – nie przypominał człowieka pewnego siebie z zapędami dyktatorskimi, chcącego decydować o absolutnie wszystkim. Taki wizerunek pojawił się pod koniec roku 1967, gdy w stolicy Anglii wraz z częścią zwerbowanej załogi z The Blades, zakłada nowy zespół. Charakterystyczna poza podczas grania na flecie, przypominająca brodzącego w wodzie bociana przysporzyła mu przydomek, który muzyczna prasa przytacza od ponad czterdziestu lat. Od zawsze Ian Anderson kojarzony jest, jako:

                                                BOCIAN Z FLETEM

Jethro Tull to Anderson a Anderson to Jethro Tull – prosta jak konstrukcja...fleta maksyma przez cały okres działalności zespołu miała swoje zastosowanie w praktyce. Ian dzielił i rządził, rozdawał wszystkie kraty, nie uznawał słowa sprzeciwu. Był człowiekiem trudnym we współpracy ale jego twórczość broniła się sama. Świat muzyki nie pamięta dziś o jego świcie, która towarzyszyła mu na poszczególnych etapach kariery. Nawet o gitarzyście Martinie Barre, mającego również wpływ na ukształtowania własnego niepowtarzalnego brzmienia. Jak już wspomniałem wcześniej, macierzysty The Blades przesunął swoje muzyczne akcenty w nieco inne rejony. Odważne postawienie na flet, jako wiodący instrument było posunięciem o tyle odważnym co...szalonym w gruncie rzeczy. W owym czasie zespoły, szukając swojej muzycznej drogi, imały się różnych zabiegów. Ale plebejski flet? Dopiero poznanie przedstawionej na wstępie książki utwierdziło Andersona w przekonaniu, że trzeba dalej podążać tym tropem. Zaprzestano żonglerką nazwami zespołu i takie mutacje jak: Navy Blues, Ian Henderson’s Bag O’ Blues, The John Evan Smash czy też Candy Coloured Rain ustąpiły miejsca stałej nazwie Jethro Tull na cześć wiadomego jegomościa. Od tej chwili wizerunek plebejskich minstreli dających występ w wiejskiej karczmie towarzyszył im niemal na każdym kroku. Ich muzyka niosła ze sobą dźwięki skrzypiec, mandoliny, lutni, bałałajki, gwizdka, dzwonka i Bóg wie czego jeszcze. Czerpanie garściami z muzyki gotyckiego średniowiecza i modyfikowanie jej na rockową modłę stało się oknem wystawowym formacji. Należy tu jednak zaznaczyć, że zanim nagrali swoje dzieła wybitne takie jak "Aqualung" czy też "Thick as a Brick" był jeszcze debiut, który nie do końca wpisywał się w przedstawiony dwa zdania wyżej pejzaż.

niedziela, 30 października 2011

The Who - My Generation (1965)

Moda na bycie innym, oderwanym od rzeczywistości i niegodzącym się z panującymi standardami, objawiająca się buntem i negacją wszystkich przyjętych standardów obyczajowych, społecznych i politycznych, jest stara i sięga połowy wieku wstecz. W latach pięćdziesiątych Ameryka wręcz oszalała na punkcie filmów z udziałem Jamesa Deana, który w "Buntowniku bez powodu" ukazał całkiem nową postawę, będącą w opozycji do klasycznego wyglądu grzecznej młodzieży śpieszno przemykającej pomiędzy budynkami kompleksu Uniwersytetu Harvarda. Część zapatrzonych w niego młodych ludzi zrzuciła ciężkie okulary i niedzielne pulowerki na rzecz skór i w oparach spalin oraz błysku chromu przemierzała bezkresne drogi całego kraju z hasłem wolności na ustach. Tak było za oceanem. A jaka była odpowiedź młodzieży ze Zjednoczonego Królestwa? No cóż – była inna, uzależniona od panującej sytuacji w tym kraju...

Podczas gdy amerykańska gospodarka nakręcona przez ekonomiczne prosperity gwarantowała życie na wysokim poziomie, to jej brytyjska odpowiedniczka dopiero dźwigała się z kolan po drugim światowym konflikcie. Młodych wyspiarzy nie było stać na motocykle i samochody (może co najwyżej odpady z wojskowego demobilu), które w jakimś stopniu  pozwalałyby przyjąć modę amerykańskich kolegów. Trzeba było szukać innych rozwiązań. Potrzebą chwili było zatem wykorzystanie rebelii rock and rolla oraz dwóch wówczas najważniejszych ruchów młodzieżowych w kraju: Rockersów czyli skórzanych jegomości ochoczo zagłuszających spokój wspomnianym towarem z demobilu oraz ich przeciwników Modsów, hołubiących kolorowe świecidełka połączone z wymyślnymi kostiumami. Na takim planie gdzieś w 1962 roku powstaje zespół The Detours, jeden z kilkuset grający w lokalnych klubach i pubach. Anegdota głosi, że gdy pewnego razu ktoś zapytał ich o nazwę nie kryjąc przy tym zdziwienia zapytał: "What? The Who?" miał usłyszeć: "That’s right, The Who!". Tak właśnie narodziła się nazwa pod której szyldem działał zespół, zapewniający ciągłe zajęcie producentom sprzętu muzycznego. Oto początek historii The Who i jego opracowań w postaci:
STUDIUM WANDALIZMU

Grać i przy tym być zauważonym, to dwie osobne sprawy. Naszym bohaterom z The Detours udało się i jedno i drugie. Wpadli w oko wydawcy muzycznemu Peterowi Meadonowi  który zabrał się za roszady w składzie by – jego zdaniem – arogancka postawa na scenie, którą zobaczył była jeszcze bardziej wyrazista. Odchodzi zatem dotychczasowy wokalista Colin Dowson oraz niemrawy perkusista Doug Sanden. Na polu bitwy pozostaje drugi głos Roger Daltrey, gitarzysta Peter Townshend, basista John Entwistle oraz nowopozyskany z błyskiem szaleństwa w oku bębniarz Keith Moon. Meadon zmienia nazwę na The High Numbers, ubiera młodych ludzi według stylistyki Mods i notuje strzał w sam środek tarczy. Ich dynamiczne wersje ówczesnych przebojów w połączeniu z estradowym gniewem zjednują sobie olbrzymią popularność wśród klubowego proletariatu. Jako The High Numbers nagrali tylko jeden kawałek "I'm A Face" będący zresztą zapożyczeniem piosenki "Got Love If You Want" Slima Harpo amerykańskiego bluesmana i wirtuoza harmonijki ustnej. Po wspomnianych wyżej sukcesach i pod wpływem bodaj dwóch ich kolegów z branży filmowej, których nazwisk niestety nie pamiętam, zmieniają nazwę na bardziej...medialną, związaną z historią powstania ujętej wcześniej anegdoty. Zespół The Who miał zapoczątkować nową jakość w historii rocka, ba wręcz tę historię miał tworzyć. Na jednym z pierwszych występów pod nową nomenklaturą, Townshend źle obliczył skok na scenie i przy okazji złamał gryf o nisko zawieszony sufit. Widząc radość widowni, postanowił dokonać żywota całego instrumentu i ku uciesze fanów, roztrzaskał go w strzępy i rzucił w wiwatujący tłum. To był precedens do późniejszych świadomych ekscesów na estradzie. Wandalizm, arogancja, agresja czasem nawet chamstwo stały się wizytówką The Who. Gitary, które z furią dewastowane były o wzmacniacze wywoływały przeraźliwe dźwięki a w połączeniu z latającymi nad głowami muzyków zestawem perkusyjnym wręcz strach o ich życie i zdrowie. Niestety dla otoczenia ich zachowanie nagminnie opuszczało koncertowe sale. Właściciele hotelów drżeli jak osiki na wieść, że w ich przybytku mają rezydować przedstawiciele londyńskiej dzielnicy Sheperd’s Bush. Po ich "wizytach" pokoje hotelowe nie różniły się niczym od bitewnego pobojowiska, toalety przypominały pomieszczenia w stanie surowym a odbiorniki telewizyjne testowały teorie grawitacji Sir Isaaca Newtona lotem swobodnym z okna pokoju wprost na ulicę. Byli na tyle szaleni, że kiedyś zawrócili nawet taksówkarza z drogi na lotnisko, bo Townshend zwyczajnie "zapomniał" sobie o tym rytuale. Coś takiego odstraszało firmy fonograficzne od propozycji wydania pełnej debiutanckiej płyty. Dopiero pewien niezależny producent muzyczny, niejaki Shel Talmy, widząc w nich potencjał i zainteresowanie publiczności, postanowił wywalczyć dla nich kontrakt w wytwórni Decca. Były zatem podstawy do nagrania oficjalnego debiutu.

niedziela, 23 października 2011

Electric Light Orchestra - The Electric Light Orchestra (1971)

Przemysłowe Birmingham jest miastem, które na przestrzeni dziejów widziało już wiele rzeczy niezwykłych, przełomowych i innowacyjnych. To tutaj niejaki John Hall Edwards zrobił pierwsze zdjęcie rentgenowskie a inny wielki swojej epoki James Watt, zapoczątkował Wielką Rewolucję Przemysłową w Anglii udoskonalając maszynę parową. Muzycznie też nie ma się czego powstydzić. Miejski organizm w swoich żyłach pompował początki twórczości takich gigantów, jak Black Sabbath czy też Judas Priest. Zanim to jednak nastąpiło, miasto żyło w erze dominacji "Merseyside Boys" oraz ich muzycznej opozycji w postaci The Who i The Rolling Stones. Właśnie w tym miejscu, w roku 1965, rozpoczyna się historia Electric Light Orchestra o nazwie...The Move.

Byli kolejnym z tłumu naśladowców The Beatles. W zasadzie spokojnie można wymieniać ich jednym tchem obok zapomnianych już dziś The Dave Clark Five, Gerry & The Pacemakers, Herman’s Hermits czy też Manfred Mann by zakończyć wyliczankę tylko na tej czwórce. W odróżnieniu od nich nie mieli najmniejszego zamiaru do końca życia pić wody ze źródełka, które wytrysło przy fortunie kwartetu z Liverpoolu. Dodatkowo mieli olbrzymi atut w ręku w postaci nietuzinkowego człowieka, jakim niewątpliwie był niejaki Tony Secunda. Muzyczny agent, promotor i cwaniak pełną gębą stanowił drogę do komercyjnego sukcesu a poza tym miał wizję, którą powoli zarażał pozostałych członków formacji. Mieli wypełnić niszę pomiędzy The Beatles a The Who nie będąc jednocześnie ich słabszymi wariantami. Innymi słowy: mieli ładnie wyglądać, tworzyć melodyjne kompozycje, eksperymentować z brzmieniem a jednocześnie być autentycznymi wandalami ale tylko na scenie w ramach komercyjnego show. Secunda dbał by ekscentryczne zachowanie nigdy nie opuściło sal koncertowych (w przeciwieństwie do The Who) dlatego pierwsze występy na żywo w londyńskich klubach kończyły się tylko niewinnym rozbijaniem telewizorów z wystąpieniami polityków a także ośmieszaniem tychże (czytaj ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Harolda Wilsona), preparując ich zdjęcia w otoczce erotyczno-karykaturalnej. Z tego powodu dość często odwiedzali mury sądów odbierając kolejne pozwy o zniesławienie. Tak miało być. Chodziło przecież o rozgłos i autopromocję. Spryciarz Tony Secunda triumfował gdyż jego plan zaczął się spłacać. Było blisko, coraz bliżej ale brakowało jednego ważnego elementu: muzycznego lidera z prawdziwego zdarzenia. Taki się znalazł i okazał się żyłą złota. Nazywał się Jeff Lynne i miał poprowadzić zespół na jeszcze wyższe szczyty. Czas pokazał, że tego dokonał. Ale już pod całkiem innym szyldem...

SKRZYPEK NA DACHU

Multiinstrumentalista przyszedł z mało znanej wówczas formacji Idle Race (wcześniej Nightriders) w której już na debiutanckim albumie "The Birthday Party" realizował swoje pomysły związane z brzmieniem instrumentów smyczkowych w otoczce melodii rodem z The Beatles. Ich twórczość nie przypadła do gustu nikomu toteż grupę opuścił i zawitał do formacji menedżera Secundo. Było to o tyle dziwne, że przecież sami Beatlesi wykorzystywali instrumenty "nie-rockowe" w swojej muzyce. (chociażby kompozycja "Eleanor Rigby" z albumu "Revolver") ale im o dziwo takie eksperymenty uchodziły płazem. Przychodząc do The Move, Lynne był już człowiekiem muzycznie ukształtowanym i dokładnie wiedział co chce grać i w jaki sposób przekazać swoją twórczość słuchaczom. Spotkał tu osoby, które poniekąd sympatyzowały z takimi pomysłami. Roy Wood, utalentowany wiolonczelista, gitarzysta i operator instrumentów dętych oraz perkusista Beverly Bevan szybko podchwycili jego zamiary. Dodatkowo Lynne wykorzystał fakt, że formacja miała już głośny wydźwięk na muzycznych salonach spowodowany wspomnianymi ekscesami oraz niezmordowanego Secundo, który pieczołowicie pilnował by nie podzielić losu Idle Race i nie przesadzać zbytnio z muzycznymi eksperymentami. Na początku wszystko funkcjonowało sprawnie jak dobrze naoliwiona maszyna. W pewnym momencie zespół po serii występów okraszonych paletą dźwięków w postaci instrumentów smyczkowych i fletów w towarzystwie gitary elektrycznej i perkusji, postanowił dokonać "oczyszczenia" i podryfował w kierunku klasycznej twórczości Johna Lennona i spółki. Nie wiadomo co było przyczyną takiego stanu rzeczy ale był to moment o tyle przełomowy, że stanowił de facto muzyczny koniec przedsięwzięcia pod szyldem The Move. Secundo usunął się całkowicie w cień a tercet w osobach: Lynne/Wood/Bevan nie zrezygnował z kierunku obranego wcześniej. Anegdota głosi, że wszem i wobec ogłaszali kontynuację koncepcji The Beatles obranej na wydawnictwie "Magical Mystery Tour" z roku 1967 wzbogaconej oczywiście o smyczkowy potencjał. Tak oto w 1970 roku powstał niesamowity, oryginalny i innowacyjny zespół po nazwą wiele mówiącą i skrywającą muzyczne credo: Electric Light Orchestra.

niedziela, 2 października 2011

Tyrannosaurus Rex - My People Were Fair... (1968)

Trzydziestego dnia września roku pańskiego 1947 londyńska gmina Hackney wciąż nie mogła otrząsnąć się po zniszczeniach spowodowanych II Wojną Światową. Bezlitosne naloty sił powietrznych III Rzeszy na stolicę Zjednoczonego Królestwa, obróciły krajobraz tego miejsce w perzynę. Tego też dnia w tym miejscu, na świat przychodzi chłopiec, który ma to szczęście w nieszczęściu, że okrucieństwa światowego konfliktu doświadczał tylko z widoku otoczenia. Pochodził z robotniczej rodziny i dorastał w otoczeniu ruin, ubóstwa i przemocy. Nazywał się Mark Field ale późniejsze jego losy sprawiły, że tego nazwiska nie pamiętał praktycznie już nikt. Nigdy...

Od zawsze musiał być inny, czymś się wyróżniać na tle rówieśników. Uważał się za lepszego od innych, idealistę, który stworzony został do wyższych celów aniżeli partycypowania w gangsterskim światku do którego przez pewien okres należał. Interesował się literaturą fantastyczną, horrorami aż wreszcie w pewnym momencie cały jego świat wywrócił się do góry nogami po usłyszeniu pewnego artysty. Był nim jeden z pionierów rock and rolla Bill Haley. Od tego czasu nie chciał robić nic innego prócz grania i tworzenia muzyki. Udzielał się w zespole Suzie And The Hoola Hops, tym samym, który na świat wydał słynną brytyjską piosenkarkę i aktorkę Helen Shapiro. Obrawszy kurs na subkulturę Modsów, charakteryzującą się upodobaniem do idealnie dopasowanych garniturów, posiadł niezmierzoną ilość przeróżnych dewiacji. Ubrania zmieniał co trzy godziny, przypisywał swoje małe sukcesy siłą wyższym (słynna magiczna gitara Eddiego Crochana, którą miał ponoć dotknąć) a nader wszystko nie chciał być stale kojarzony z jednym nazwiskiem. Był Mark Field, potem Toby Tyler (porzucił je bo próba grania na modłę Boba Dylana nie spotkała się ze zbytnim entuzjazmem), Marc Bowland aż wreszcie Marc Bolan pod którym znany jest po dziś dzień. Oto początek historii człowieka, który nigdy nie był muzycznym geniuszem ale wykorzystał ówczesna koniunkturę i wypłynął na szerokie wody. Oto historia muzyka, który napisał początek glam rocka w postaci utworu "Ride A White Swan". Ale zanim to nastąpiło trzeba cofnąć się kilka lat wstecz.

ELF O WIELU NAZWISKACH

Mając około lat osiemnastu porzuca karierę modela, telewizyjne epizody a nader wszystko edukację i wyjeżdża do Francji. Tam, jak później relacjonował, poznał kogoś w rodzaju swoistego medium, czarnoksiężnika u którego gościł i miał widzieć rzeczy w które zwykły śmiertelnik nigdy by nie uwierzył. Na rodzinną Wyspę wraca oczytany, bogaty w wiedzę greckiej mitologii oraz twórczości Tolkiena. Tworzy muzykę, którą zainteresowała się wytwórnia Decca. Trafia pod jej skrzydła ale tu pojawia się zgrzyt. Włodarze narzucają mu nowe imię – Marc Bowland. Nie jest tym faktem zadowolony bo dotychczas sam decydował o swoim scenicznym image. Po licznych przepychankach obstaje przy swoim. Po raz pierwszy pojawia się Marc Bolan, będący modyfikacją niechcianego pseudonimu. W 1965 roku wydaje singiel "The Wizard/Beyond The Rising Sun" opowiadający o wspomnianej przygodzie nad Sekwaną. Utwór wzbudza tylko uśmiech politowania wśród krytyków i bywalców muzycznych pubów. Również wytwórni Decca dostaje się rykoszetem i nie mogąc sobie pozwolić na zmącenie swojej reputacji, rozwiązuje z Bolanem kontrakt. Wobec powyższych faktów, nasz bohater przyjmuje propozycję legendarnego dziś zespołu John’s Children, który przedkładał swoją sceniczną nagość i narkotykowe ekscesy nad własną twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś wielu uważa ich za prekursorów psychodelicznych form w muzyce. Bolan w dłuższej perspektywie nie mógł znieść ich zachowania oraz cienia wokalisty Andy’ego Ellisona i zespół opuścił. Wiedział, że tylko twór stworzony według jego wizji przyniesie mu upragnioną sławę. Zaczął kompletować zespół. Wraz z Stevem Turnerem (aka Steve Pelegrine Took) założyli formację, której nazwa według filozofii Bolana, sugerowała zderzenie się jego fascynacji mistycyzmem z prześmiewczym podejściem krytyków do jego twórczości. Tak narodził się Tyrannosaurus Rex, będący protoplastą późniejszego T.Rex – kultu na tanecznych parkietach lat siedemdziesiątych.

sobota, 3 września 2011

Genesis - From Genesis To Revelation (1969)

Niesamowita i pełna zaskakujących wydarzeń kariera zespołu zaczyna się w 1966 roku w publicznym angielskim liceum Charterhouse. Mury tej instytucji, nie raz nie dwa, drżały w posadach od głośnej (dosłownie i w przenośni) rywalizacji dwóch szkolnych zespołów: The Garden Wall i The Anon. Słowne przepychanki, złośliwe uwagi a nawet czyny, wpisały się w krajobraz placówki w sennym Godalming. Jak w takich warunkach miał powstać zespół, który przez lata działalności, zaprzeczał wszelkim prawom muzycznego show-biznesu?

W jedności siła. Taki zamysł zaświtał w głowach młodych muzyków i tuż po rozpoczęciu nowego roku szkolnego, dogadali się, zakopali wojenny topór a najlepsi z nich połączyli siły by kontynuować karierę pod innym szyldem, który...nigdy nie był ich pomysłem. Z The Garden Wall przyszedł wokalista Peter Gabriel, pianista Tony Banks oraz perskusista Chris Stewart natomiast z drugiego obozu: gitarzysta Anhony Phillips i wszechstronny muzyk Mike Rutheford. Tak oto wykrystalizował się pierwszy skład zespołu, który nigdy nie rozwiązał się oficjalnie a do dziś działa na zasadzie wspólnego konceptu komponowania, towarzystwa wzajemnej koncertowej adoracji i Bóg wie czego jeszcze. Zespołu nie ma ale kariera ma się dobrze. Gdzie tu logika? W tym przypadku nie istnieje...

OTWARCIE KSIĘGI RODZAJU

Nazwa grupy jest dziełem ich starszego kolegi, również absolwenta Chaterhouse, Jonathana Kinga, który z powodzeniem pracował wówczas w wytwórni Decca Records. Muzycy dostarczyli mu nagrania demo a on zajął się resztą. Pomógł zorganizować profesjonalne nagrania i wymyślił nazwę Genesis. Niestety, King był tylko współpracownikiem, nie posiadającym większej siły przebicia ani mocnych znajomości, dlatego mógł ograniczyć się tylko do skromnych działań promujących. Trwające rok z lekkim okładem wysiłki wreszcie przyniosły skutek w 1968 roku. Udało się wypromować i nagrać singiel "The Silent Sun", który miał być biletem do dalszej kariery a sama wytwórnia od jego powodzenia, uzależniała dalszą współpracę. Utwór wywołał skromne zainteresowanie ale klapą nie był. Decca Records dała zielone światło na kolejne nagrania i wreszcie, ku uciesze Kinga i Genesis, na początku 1969 roku zapadła decyzja o wydaniu debiutanckiego materiału "From Genesis To Revelation". Albumu, który wtedy miał być kluczem do bram muzycznego raju a okazał się komercyjnym rozczarowaniem i zlepkiem myśli nad zakończeniem kariery, będącej jeszcze w głębokich powijakach.

piątek, 26 sierpnia 2011

Queen - Queen (1973)

Końcówka lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych. Bywalcy zapyziałych studenckich klubów w londyńskich dzielnicach Hammersmith and Fulham, Hampstead względnie Soho, oklaskują występy amatorów, grających pod szyldami Johny Qualle And The Reactions, Beat Unlimited i Smile. Niepozorni, lekko stremowani młodzi ludzie zarabiają w ten sposób na swoje utrzymanie. Nad ranem zwijają manatki i rozchodzą się do domów. Dwóch z nich zna się od lat. Podają sobie ręce i mówią „do zobaczenia jutro”. To gitarzysta Brian May i perkusista Roger Meddows-Taylor.

Na dłuższą metę takie życie nie miało sensu. Przynajmniej tak stwierdził nasz duet bohaterów i postanowił czym prędzej wyrwać się ze sterylnego klubowego naczynia i wejść na muzyczne salony. Najlepiej z własnym, nowym zespołem. Na początku 1972 roku ten plan powoli zaczął kiełkować. Skaperowali basistę Johna Deacona i – przede wszystkim – tajemniczego intrygującego wokalistę o pseudonimie Larry Lurex. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że w jego osobie odnajdą brakujące ogniwo do potężnego sukcesu, zapisanego w aktach przeznaczenia. Człowiek, którego charyzma, energia i wrodzona egzotyka porywała tłumy biorąc ich na świadków swojej supremacji na światowych scenach rocka i popu. Miał być forpocztą ich popularności aż po dzień dzisiejszy, gdy nie ma go już wśród żywych.

PRZYGOTOWANIA DO KORONACJI

Urodzony w Zanzibarze Lurex naprawdę nazywał się Frederick Bulsara a w jego żyłach arabskie erytrocyty mieszały się z hinduskimi leukocytami. Na poczet nowego zespołu, zmienia pseudonim na Mercury, dodając pieszczotliwą wersję swojego prawdziwego imienia: Freddie. Zamierzchła legenda głosi, że początkowo zespół nazywać się miał Queer, co w wolnym tłumaczeniu znaczy mnie więcej "odszczepieniec", "odmieniec" albo "dziwadło". W pewnych londyńskich i nie tylko kręgach, słowo to oznaczało zbyt dosadne określenie homoseksualisty. Koniec końców przyjęto szyld Queen, który też miał swoją wymowę i przystąpiono do rozpisywania materiału na debiutancki album. Inspiracji szukano praktycznie wszędzie, nawet za oceanem. Podstawą miał być królujący wtedy glam, ostre mocne dźwięki rozkręcającego się jak karuzela hard rocka, melodie rodem z nieformalnych wtedy nagrań rodzącej się Abby, trochę psychodelii a nader wszystko sceniczna maniera i szyk rodem z Broadwayu i złotej ery tamtejszego kabaretowego życia. Po ogromie wysiłku marketingowego i promocyjnego wreszcie udało się w 1972 roku podpisać kontrakt z wytwórnią EMI.

środa, 24 sierpnia 2011

Led Zeppelin - In Through The Out Door (1979)

Przez dwanaście lat działalności mieli świat u stóp. Każda ich kolejna płyta wyznaczała modę na rockowe granie i podnosiła poprzeczkę innym, tworząc potężne pokłady motywacji. Poniekąd dlatego dekada lat siedemdziesiątych zawsze już będzie synonimem płyt wybitnych w całym gatunku. Każdy chciał się zbliżyć i zrozumieć fenomen. Rzesze miej utalentowanych naśladowców wprost bezczelnie wykorzystywali wszystko to, co miało kojarzyć się z Led Zeppelin. Świat muzyki już zapomniał o tworze "Kingdom Come", który grał tak samo, wyglądał tak samo ale uparcie twierdził, że z Mistrzami nic wspólnego nie ma.

Koniec lat siedemdziesiątych to wielka inwazja muzyki spod znaku punk. Olbrzymie przetasowanie na brytyjskim rynku muzycznym odbijało się czkawką klasykom rocka. Świat stracił zainteresowanie gatunkiem, szukał form odreagowania w innych dźwiękach. Mimo obłędnej popularności, już w połowie lat siedemdziesiątych dało zauważyć się symptomy fatum, które zawisło nad członkami Led Zeppelin oraz ich bliskimi. Kolos na stalowych nogach zaczynał się kruszyć. Rzeczywistość za nic w świecie nie chciała być sprzymierzeńcem i sojusznikiem. Mimo przeciwności losu, powstała w roku 1979 płyta, która jest początkiem końca, smutkiem, żalem, tęsknotą i pożegnaniem z karierą.

LEGENDA GASI ŚWIATŁO

Wszystko zaczyna się pod koniec 1975 roku. Wtedy to, zdaniem lekarzy, cudem z wypadku samochodowego, wraz z żoną, wychodzi Robert Plant. Dwa lata później ma miejsce incydent, który mocno nadszarpnął kieszeń zespołu. Pod zarzutem pobicia za kratki trafia perkusista John "Bonzo" Bonham, operatywny manager Peter Grant oraz jeden z ochroniarzy grupy. Finałem całej sprawy jest wyrok sądu, opiewający na dwa miliony dolarów odszkodowania dla ofiary.  Tego samego roku olbrzymią osobistą tragedię doświadcza Plant. W lipcu z powodu choroby świat opuszcza jego pięcioletni synek. Prawdziwy szok, trauma i cierpienie. Gdy do tego dodamy, że wkrótce poważnych obrażeń w wypadku samochodowym doznaje Bonham, świat musiała obiec informacja o rychłym rozwiązaniu zespołu. Mimo co rusz spadających pod nogi kłód, muzycy zdołali się pozbierać i po trzech latach przerwy, przystąpiono do nagrywania ostatniej – jak się później okazało – płyty, zawierającej nowy materiał.

Slade - The Amazing Kamikaze Syndrome (1983)*

Pięć lat. Mniej więcej tyle trwało na Wyspach brytyjskich szaleństwo związane z glam rockiem. Lata 1972 – 1977 to okres panowania królów w osobach: Gary’ego Glittera, Marca Bolana i jego T.Rex, Eltona Johna, reaktywowanego Davida Bowie oraz formacji Slade, która bodaj najbardziej w historii rozsławiła ten styl, będąc jednocześnie symbolem jego upadku i narodzin nowej fali buntu, która w Anglii przybrała imię punk rocka a w dalszej perspektywie Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu.

Slade nie był zespołem, który zawsze należało traktować poważnie. Wszak cały gatunek w którym czuli się jak ryba w wodzie, był tylko marną imitacją rock and rollowego buntu pokoleniowego oraz parodią art rocka, którego idee wyśmiewał i deprecjonował do roli błyszczących cekinów oraz butów na okrutnie wysokiej podeszwie. Byli jak tandetny cyrk tudzież rubaszny żart, śmieszący tylko i wyłącznie po czwartym piwie. Mieli swoje pięć minut, które wykorzystali i wycisnęli jak zdrową cytrynę. Ten krótki tekst nie będzie jednak o tym. Ten tekst opowie o ucieczce, swoistym wygnaniu z kraju, który najpierw śmiał się przy ich muzyce do rozpuku a następnie pokazał im drzwi. Może to dość mocne słowa lecz chyba leżą najbliżej prawdy i oddają stan ducha muzyków na początku lat osiemdziesiątych.

LUDYCY NA WYGNANIU

Ludyzm ich muzyki objawiał się w pokrętnym rozumieniu brytyjskiej ortografii i traktowaniu jej niczym fabrycznego muru, na którym wypisuje się hasła buntu i anarchistyczne tezy. Z tego powodu cierpiąca na brak zajęć (czytaj: pracy) angielska młodzież lat siedemdziesiątych swój czas odmierzała imprezami z królującym glamem oraz meczami piłkarskimi, będącymi odskocznią od codziennego szarego życia. Kręgi intelektualistów już dawno wyrzuciły ich poza nawias, upatrując wyższe idee w twórczości Jethro Tull, King Crimson, Genesis czy też Yes. Co prawda uboższy plebs nie do końca akceptował dziwaczny image muzyków ale przymykał na niego oczy. Dopiero nadchodzący wielkimi krokami ruch punk rockowy nadał ekscentrycznemu wyglądowi pewien sens i modę. I właśnie tenże zryw, którego bez muzyki Slade pewnie by nigdy nie było, wycofał naszych bohaterów na dalszy plan. Skierował ich na boczny tor i w perspektywie kolejnej nadchodzącej fali nowego brytyjskiego muzycznego ładu pod szyldem NWOBHM, zmusił do szukania sobie nowego siedliska na ziemi. Oczy i uszy Slade zostały zwrócone ku miejscu, które było najbardziej oczywiste ze wszystkich...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Fleetwood Mac - Tango In The Night (1987)

Gdy w lipcu 1967 roku niezniszczalny tytan brytyjskiego białego bluesa John Mayall wydał świadectwo ukończenia zacnej szkoły Bluesbreakers dwóm swoim absolwentom: Peterowi Greenbaumowi i Mickowi Fleetwoodowi, zapewne nie miał bladego pojęcia, że za równe dwadzieścia lat, stworzony przez nich zespół, wyda bodaj jedną z najwspanialszych płyt w historii...pop rocka. O ile nie najwspanialszą...

O początkach formacji Fleetwood Mac będzie możliwość pomówić przy innej okazji. Koleje muzycznych losów i ewolucja ich twórczości są czymś doprawdy frapującym i niesamowitym. Bardzo rzadko zdarza się sytuacja, gdy na piedestale uprawianych przez siebie różnych stylów grania, osiągnąć absolutne mistrzostwo i krystaliczną perfekcję. Tylko nietuzinkowe kompozycyjne umysły potrafią poruszać się w dwóch jakże diametralnie różnych obszarach. Takie właśnie persony zgromadził pod swoimi skrzydłami Mick Fleetwood, spinając klamrą dwie dekady, okraszone burzliwą karierą.

TANGO Z MICKIEM

Potężny sukces albumu "Rumours" z 1977 zaskoczył wszystkich, począwszy od samych artystów poprzez wydawców aż na krytykach kończąc. Liczbę ponad 25 milionów sprzedanych egzemplarzy (co było ówczesnym rekordem wszech czasów) pobił dopiero "Thriller" Michaela Jacksona pięć lat później. Przebojowa formuła wspomnianej płyty a także jej komercyjny sukces sprawił, że kolejne wydawnictwa "Tusk" oraz "Mirage" podtrzymywały globalny trend zespołu. Nie były to jednak płyty, które ścinały z nóg melomanów i obiektywnych krytyków. Solidne i tylko dobre propozycje zespołu pozyskały nowych fanów (głównie w Stanach Zjednoczonych) a powoli traciły tych najwierniejszych, tęskniących za bluesowym obliczem Fleetwood Mac.
Przez pięć lat, od wydania "Mirage" w 1982 roku, zespół żył i oddychał wyłącznie estradą. Sceny całego świata śledziły udane eksperymenty, które często dotykały stylu country, popu czy też soulu. W tym samym czasie nasiliły się pogłoski o sekciarskiej działalności Fleetwooda. Do dziś nie wiadomo, ile te plotki miały w sobie prawdy a ile marketingowego chwytu. Wiadome jest na pewno jedno: domniemany trick spełnił swoją powinność. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Damn Yankees - Don't Tread (1992)

Amerykanie, to dziwna nacja. Co rusz potrafią gloryfikować z pozoru dziwne incydenty a ich autorów wynosić do rangi bohaterów. Dlatego wielce prawdopodobne jest, że gdyby Tommy Shaw ocalił łosia od tradycyjnego corocznego odstrzału w ciemnych i bagnistych lasach północnego Oregonu, to zapewne takowym by w opinii publicznej został. Skąd taka błyskotliwa dygresja? Przekonajcie się sami...
 
Damn Yankees na początku lat dziewięćdziesiątych to była marka i towar najwyższej jakości. Byli wszędzie tam, gdzie potrzeba chwili, nakazywała obecność bożyszcza mas. Brali udział w muzycznej kampanii przy okazji Igrzysk olimpijskich w Barcelonie, jednocześnie promując swój drugi album o którym będzie tu mowa. A propos - trzeba im przyznać, że swoje pięć minut umieli perfekcyjnie wykorzystać i skomasować jej dziedzictwo przez tak krótki okres. "Don't Tread" był niezamieżonym pożegnaniem z wielkim muzycznym światem, który mieli u stóp. Zasłużenie płyta, jak i sam zespół, stanowi zacne grono ikon amerykańskiego melodyjnego Rocka. Dzisiejszy odcinek sponsoruje właśnie wspomniany "Don't Tread" i hasło:

OSTATNI LOT TRZMIELA

Sama płyta w prostej linii odziedziczyła spuściznę debiutu. Już początek w postaci utworu tytułowego, nakazuje nam porzucić myśli o jakimkolwiek ukłonie w stronę czegoś innego, niż to, do czego przyzwyczaili swoich fanów. "Fifteen Minutes Of Fame" to kompozycja, których pełno w ich dorobku. Przebojowy riff i współgrający z nim refren. Sztampa, schemat i istota - czyli to, co tygryski z wymalowanym uśmiechem AOR lubią najbardziej. Trzeci w kolejności, to drugi najbardziej rozpoznawalny hit Damn Yankees. Motoryka i melodyjność "Where You Goin' Now" rzuca na kolana koneserów takiego stylu i objawia prawdę absolutną: Tak właśnie powinien brzmieć hymn gatunku i utwór kojarzony z nim przez następne dekady. Kolejne "Dirty Dog", "Mister Peace" oraz "Silence Is Broken", to wałki w owym czasie wykorzystane w produkcjach filmowych. Największą karierę zrobił ten ostatni, towarzysząc skądinąd sympatycznemu Jean Claudowi Van Damme'owi w obrazie "Nowhere To Run", czyli "Uciec, ale dokąd ?" idąc za rodzimym tłumaczeniem klasyków tej profesji. Druga część płyty kropka w kropkę stanowi lustrzane odbicie jej pierwszej odsłony, toteż wyliczanie charakterystycznych cech trącałoby niepotrzebnym zanudzaniem czytelnika.

piątek, 19 sierpnia 2011

Damn Yankees - Damn Yankees (1990)

Tego dnia parking przed wytwórnią Warner Brothers Studio świecił pustkami. Skąpany w gorącym kalifornijskim słońcu,obserwował senne i leniwe popołudnie w tej części Los Angeles. Nagle Idylle przerwał warkot silnika, który charakterystyczny był dla Cadillaca Seville, modelu produkowanego od 1975 roku. Owa motoryzacyjna piękność z piskiem wjechała na plac, zatrzymała się w wyznaczonym miejscu a jej właściciel, dość niski jegomość w czarncyh gustownych okularach, trzasnął z przękąsem drzwiami, spojrzał na błękitne niebo i spokojnie zapalił ulubionego papierosa znanego koncernu British American Tobacco...

Tym tajemniczym człowiekiem był Tommy Shaw, który jako pierwszy przyjechał do studia nagraniowego, należącego do kompleksu WB. Delektując się tytoniowym smakiem, cierpliwie oczekiwał na przyjazd kolejnych, którzy w czerwcowe dni mieli nagrać swój debiutancki album. O kim mowa? O zespole, który swoją nazwę wziął ze znanego musicalu oraz słynnego okrzyku fanów baseballa. Oto przed Wami Damn Yankees, czyli:

GALOP RÓŻOWEGO SŁONIA 

Shaw nie był postacią anonimową. Zapewne takowa nie miałaby najmniejszych szans na szybkie załatwienie formalnośći związanych z organizacją sesji nagraniowej. Muzyk i wokalista, który bardzo dobrze wypromował się w zespole Styx, gdzie z powodzeniem zastąpił swojsko brzmiącego Johna Curulewskiego, po mistrzowskim albumie Equinox. Wszystko trwało w najlepszej komitywie aż do roku 1989, w którym to Tommy S. postanowił zmienić coś w swoim zawodowym życiu. Po głowie tłukł mu się pomysł na granie i tylko kwestią szybkiego skaperowania załogi odmierzał czas do realizacji pomysłu. Kogo zatem zaczarował nową wizją? Ano nie byle kogo. Gitarzysta i taki sobie śpiewak Ted Nugent swoją imienna karierę rockmana kontynuował od połowy lat siedemdziesiątych, basista Jack Blades to filar również takowego Night Ranger. Tylko Michael Cartellone swoja perkusją nie miał większej okazji do czarowania, choć w jego życiorysie płynie nazwa Lynyrd Skynyrd. To tyle tytułem sztywnej formalności.
Gdy wszyscy zebrali się o wyznaczonej godzinie w dzrzwiach przywitał ich producent Ron Nevison, który tylko raz i tylko w tym momecie zaszczyci swoją szacowną obecnością ten tekst. Otwarte podwoje sprawiły, że zespół zaczął nagrywać debiutancki stuff na pelny LP i już po kilku dniach środkowej części roku pańskiego 1990 można było obwieścić światowemu komitetowi AOR: Oto na świat przyszedł imienny album Damn Yankees, którego zawartość zdominowała muzyczne środki przekazu spod szyldu MTV. Warto w tym miejscu przypomnieć pewne fakty. Okres debiutu, to szczytowy moment rozkwitu amerykańskiego melodyjnego rocka. Moda na niego była tak potężna, że jego elementy wykorzystywane były w każdej dziedzinie życia. Zaczynając od szeroko rozumianego image aż po działalność gospodarczą i medialną.