wtorek, 31 stycznia 2012

Black Sabbath - Black Sabbath (1970)

Na świat przyszedł jako William Henry Pratt i po dziś dzień jest symbolem narodzin gatunku filmowego, który jak ulał wpisuje się w cytat klasyka romantyzmu: "Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie". Demony, bestie i siły nieczyste od zawsze fascynowały i wywoływały dreszczyk emocji. Biznesowa machina Hollywood podchwyciła temat jako idealne źródło zysku bijące od kinomanów żądnych wrażeń. Od samego początku filmy grozy przyciągały tłumy do kin bez względu na status społeczny i stan zdrowia psychicznego, pozwalającego bez przymykania oczu patrzeć na przerażające sceny. Pierwszym człowiekiem, który został ich twarzą był wspomniany na wstępie...Boris Karloff – odtwórca roli Frankensteina z filmów lat trzydziestych ubiegłego wieku. Strach, groza, czarna magia, okultyzm. Te słowa znał już srebrny ekran. Muzyka nie do końca. Ale i to miało się wkrótce zmienić.

Co prawda na początku jazz, blues czy nawet rock and roll nazywane były muzyką szatana ale bardziej odbierane były jako radosne przejawy buntu wobec panującej rzeczywistości aniżeli ukłon w stronę sił nadprzyrodzonych. Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawił się jednak zespół, który do muzyki wprowadził nowy wyraz: mrok. To już nie był bunt przeciwko nikomu. To była siła wyrazu depresji, smutku i fascynacji czymś nienaturalnym, wręcz czymś ponadnaturalnym. Czarna barwa nie stanowiła już wyglądu instrumentu muzycznego bądź gustownego ubioru a wyłącznie stan świadomości i wewnętrznego ducha. Ta muzyka nie miała bawić, stanowić tła dla masowych imprez tudzież być odgrywana z szeroki uśmiechem na ustach. Miała być odpowiednikiem okultystycznych obrządków odprawianych na scenie a ofiarą nie miała być najczystsza dziewica lecz dusza słuchacza. Słowa, dźwięki, scenografia, otoczka – wszystko nazywane było wprost przez samych twórców, którzy od początku istnienia swoim zachowaniem na koncertowych deskach wprawiali wszystkich w szok i osłupienie. To był swoisty:

CZARNY SABAT

W latach sześćdziesiątych o Wielkiej Brytanii można było powiedzieć wszystko prócz tego, że jest...wielka. Imperialne mocarstwo z trudem podnosiło się po drugim światowym konflikcie a nastroje społeczne wręcz rozsadzane były przez wewnętrzne tarcia na tle politycznym, gospodarczym, religijnym i – znając brytyjskiego hopla na tym punkcie – piłkarskim. Nawet w muzyce rywalizacja The Beatles i The Rolling Stones musiała kiedyś wybuchnąć. O dziwo jedną z płaszczyzn, która łączyła ludzi z różnych kręgów był stary dobry blues. Był to czynnik tak uniwersalny, że mając go w zanadrzu dogadać mógł się ze sobą Irlandczyk z Ulsteru z Anglikiem, katolik z protestantem lub jak kto woli fan Manchesteru United z fanem Liverpoolu FC tudzież Leeds United, które w owym czasie trzęsły angielskimi murawami. Na gruncie fascynacji bluesem w połowie lat sześćdziesiątych swoje losy połączyli ze sobą znający się od dziecka Terry "Greezer" Butler, Bill Ward, Tony Iommi i John "Ozzy" Osbourne, którzy wychowywali się razem na przedmieściach Birmingham. Ludzie bez żadnego muzycznego wykształcenia (notabene bez...żadnego) z burzliwymi losami ocierającymi się o recydywę (Osbourne pseudonimu Ozzy” dorobił się w więzieniu gdzie trafił za kradzież) i profesjami niezbyt pasującymi do przyszłych gwiazd muzyki (rzeźnik, robotnik fabryczny) zakładają bluesową formację Polka Tulk i zabierają się za spontaniczne komponowanie. Wtedy powstaje pierwszy utwór o wymownym tytule "Black Sabbath" zainspirowany horrorem o tej samej nazwie, znanym także pod hasłem "Trzy oblicza strachu" z roku 1963 z...Karloffem w jednej z głównych ról. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów zakładają, że Osbourne i spółka zafascynowani byli albumem "Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls" (1969) amerykańskiej okultystycznej formacji Coven, która swój album wydała kilka miesięcy przed oficjalnym debiutem Black Sabbath już pod zmienioną nazwą z poprzedniej (Earth). Gdy spojrzymy na album Coven otrzymamy kilka dowodów na poparcie tej tezy. Chociażby tytuł pierwszego utworu ("Black Sabbath") czy też dane personalne basisty (Oz Osborne). Są też tacy, którzy utrzymują, że Black Sabbath swą nazwę zapożyczył od tytułu książki Denisa Wheatleya, wziętego pisarza, odnoszącego się w swojej twórczości do tego czym raczył słuchaczy zespół. Co by jednak nie pisać o genezie nazwy, to nie ona jest tu najważniejsza. Choć dziś trudno w to uwierzyć, to na początku lat siedemdziesiątych muzyka Sabbath uznawana była za kolejny nurt art rocka zaraz po Pink Floyd, King Crimson, Jethro Tull czy też Procol Harum. Dzięki mocnemu brzmieniu mylnie wtedy porównywanego to tego, co prezentował Deep Purple i Led Zeppelin uzyskali akceptację w oczach wytwórni Vertigo i 13 lutego w piątek (!) roku 1970 wydają pierwszy longplay pod imiennym tytułem.

sobota, 7 stycznia 2012

Cream - Fresh Cream (1966)

Dwa lata. Mało a zarazem wiele. To zaledwie mrugnięcie powieką w obliczu ponad pół wieku historii muzyki rockowej. Ale właśnie tyle czasu potrzebowało pewne trio by zapoczątkować nową erę w historii gatunku. Trzech wirtuozów o wspaniałej instrumentalnej technice, odmiennych muzycznych drzewach genealogicznych i zgoła odmiennych charakterach. Połączyła ich jedna myśl i jedno pragnienie: wprowadzić do rocka rzecz dotychczas w nim niespotykaną. Zawsze kiedy pada pytanie o zespół, który wyrwał muzykę ze zgnuśniałych objęć beatlesowskiej kochanki, odpowiadam bez wahania: Cream.

Jak to zrobił? Prosto i banalnie. Zestawił muzykę rockową lat sześćdziesiątych z jazzem i doszedł do wniosku, że jednej rzeczy mu brakuje: improwizacji. O ile w jazzie była ona czymś normalnym wręcz obowiązkowym kanonem, to w muzyce rockowej nigdy dotąd nie występowała. Sztywne ramy budowy ówczesnych form przekazu nie pozwalały wprowadzić elementu zaskoczenia słuchacza i wprowadzić gatunku na nowy obszar. Powstanie Cream w 1966 roku zrewolucjonizowało świat ówczesnej muzyki. Całkiem słusznie mówi się o nich, że zastali rock w formie piosenek a zostawili jako świat utworów i kompozycji. Przemyślanych a zarazem spontanicznych. Wzorzec blues-rockowego grania, trendotwórcza machina, która po raz pierwszy świadomie i z premedytacją połączyła trzy gatunki. Oto krótka historia początków formacji oraz ich debiutu płytowego "Fresh Cream".

TERCET...EGZOTYCZNY

W 1966 roku Eric Clapton był już uznawany za białego mistrza "czarnej muzyki". Razem z Johnem Mayallem święcił triumfy i smakował się sławą w niesamowitym The Bluesbreakers, będącym kuźnią brytyjskich wirtuozów instrumentów wszelakich. Tam spotkał się z Jackiem Brucem, znakomitym basistą, który wraz z późniejszym perkusistą Cream Gingerem Bakerem miał za sobą jazzową przeszłość. Gdy dotychczasowe granie przestało już im smakować, zwrócili swe uszy ku bluesowi i los chciał, że ich drogi niejednokrotnie krzyżowały się w tym samym miejscu. Wspólnie występowali w zespołach Blues Incorporated oraz Graham Bond Organization aż wreszcie spotkali się razem z Claptonem w The Bluesbreakers. Co ciekawe istnieli dla siebie tylko w pracy. Anegdota głosi, że poza muzyką nie mieli absolutnie żadnych wspólnych tematów, które mogliby podjąć w rozmowach. Od początku znajomości Claptona z Brucem ten pierwszy zafascynowany był jego podejściem do wykonywanego zawodu. Niejednokrotnie na próbach dawał niesamowite popisy wirtuozerskiej basowej improwizacji natomiast na koncertach nie mógł zbytnio wychylać się przed orkiestrę, której despotycznym dyrygentem był Mayall. W lipcu 1966 roku zapadła kluczowa decyzja. Clapton opuszcza mury The Bluesbreakers a wraz nim odchodzi Bruce. W nowym rozdziale kariery pomóc miał Baker, który po rejteradzie dwóch wyżej wymienionych pozostawał w zawieszeniu. Gdy udało się go namówić do wspólnego projektu, powstała istna mieszanka wybuchowa ludzi wychowanych na różnych muzycznych i kulturowych wartościach. Anglik (Clapton), Szkot (Bruce) oraz Irlandczyk (Baker) stworzyli fantastyczny egzotyczny tercet, który początkowo miał nosić nazwę Sweet’n’Sour Rock’n’Roll lecz ostatecznie na festiwalu Jazz And Blues w Windsorze zadebiutowali pod własnymi nazwiskami. To wydarzenie miało miejsce kilkanaście dni po zawieszeniu przez Claptona współpracy z Mayallem. Nazwa Cream pojawiła się dopiero po podpisaniu kontraktu płytowego z wytwórnią Reaction, która wydała pierwszy oficjalny singiel grupy "Wrapping Paper".