Na świat przyszedł jako William Henry Pratt i po dziś dzień jest symbolem narodzin gatunku filmowego, który jak ulał wpisuje się w cytat klasyka romantyzmu: "Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie". Demony, bestie i siły nieczyste od zawsze fascynowały i wywoływały dreszczyk emocji. Biznesowa machina Hollywood podchwyciła temat jako idealne źródło zysku bijące od kinomanów żądnych wrażeń. Od samego początku filmy grozy przyciągały tłumy do kin bez względu na status społeczny i stan zdrowia psychicznego, pozwalającego bez przymykania oczu patrzeć na przerażające sceny. Pierwszym człowiekiem, który został ich twarzą był wspomniany na wstępie...Boris Karloff – odtwórca roli Frankensteina z filmów lat trzydziestych ubiegłego wieku. Strach, groza, czarna magia, okultyzm. Te słowa znał już srebrny ekran. Muzyka nie do końca. Ale i to miało się wkrótce zmienić.
Co prawda na początku jazz, blues czy nawet rock and roll nazywane były muzyką szatana ale bardziej odbierane były jako radosne przejawy buntu wobec panującej rzeczywistości aniżeli ukłon w stronę sił nadprzyrodzonych. Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawił się jednak zespół, który do muzyki wprowadził nowy wyraz: mrok. To już nie był bunt przeciwko nikomu. To była siła wyrazu depresji, smutku i fascynacji czymś nienaturalnym, wręcz czymś ponadnaturalnym. Czarna barwa nie stanowiła już wyglądu instrumentu muzycznego bądź gustownego ubioru a wyłącznie stan świadomości i wewnętrznego ducha. Ta muzyka nie miała bawić, stanowić tła dla masowych imprez tudzież być odgrywana z szeroki uśmiechem na ustach. Miała być odpowiednikiem okultystycznych obrządków odprawianych na scenie a ofiarą nie miała być najczystsza dziewica lecz dusza słuchacza. Słowa, dźwięki, scenografia, otoczka – wszystko nazywane było wprost przez samych twórców, którzy od początku istnienia swoim zachowaniem na koncertowych deskach wprawiali wszystkich w szok i osłupienie. To był swoisty:
CZARNY SABAT
W latach sześćdziesiątych o Wielkiej Brytanii można było powiedzieć wszystko prócz tego, że jest...wielka. Imperialne mocarstwo z trudem podnosiło się po drugim światowym konflikcie a nastroje społeczne wręcz rozsadzane były przez wewnętrzne tarcia na tle politycznym, gospodarczym, religijnym i – znając brytyjskiego hopla na tym punkcie – piłkarskim. Nawet w muzyce rywalizacja The Beatles i The Rolling Stones musiała kiedyś wybuchnąć. O dziwo jedną z płaszczyzn, która łączyła ludzi z różnych kręgów był stary dobry blues. Był to czynnik tak uniwersalny, że mając go w zanadrzu dogadać mógł się ze sobą Irlandczyk z Ulsteru z Anglikiem, katolik z protestantem lub jak kto woli fan Manchesteru United z fanem Liverpoolu FC tudzież Leeds United, które w owym czasie trzęsły angielskimi murawami. Na gruncie fascynacji bluesem w połowie lat sześćdziesiątych swoje losy połączyli ze sobą znający się od dziecka Terry "Greezer" Butler, Bill Ward, Tony Iommi i John "Ozzy" Osbourne, którzy wychowywali się razem na przedmieściach Birmingham. Ludzie bez żadnego muzycznego wykształcenia (notabene bez...żadnego) z burzliwymi losami ocierającymi się o recydywę (Osbourne pseudonimu Ozzy” dorobił się w więzieniu gdzie trafił za kradzież) i profesjami niezbyt pasującymi do przyszłych gwiazd muzyki (rzeźnik, robotnik fabryczny) zakładają bluesową formację Polka Tulk i zabierają się za spontaniczne komponowanie. Wtedy powstaje pierwszy utwór o wymownym tytule "Black Sabbath" zainspirowany horrorem o tej samej nazwie, znanym także pod hasłem "Trzy oblicza strachu" z roku 1963 z...Karloffem w jednej z głównych ról. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów zakładają, że Osbourne i spółka zafascynowani byli albumem "Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls" (1969) amerykańskiej okultystycznej formacji Coven, która swój album wydała kilka miesięcy przed oficjalnym debiutem Black Sabbath już pod zmienioną nazwą z poprzedniej (Earth). Gdy spojrzymy na album Coven otrzymamy kilka dowodów na poparcie tej tezy. Chociażby tytuł pierwszego utworu ("Black Sabbath") czy też dane personalne basisty (Oz Osborne). Są też tacy, którzy utrzymują, że Black Sabbath swą nazwę zapożyczył od tytułu książki Denisa Wheatleya, wziętego pisarza, odnoszącego się w swojej twórczości do tego czym raczył słuchaczy zespół. Co by jednak nie pisać o genezie nazwy, to nie ona jest tu najważniejsza. Choć dziś trudno w to uwierzyć, to na początku lat siedemdziesiątych muzyka Sabbath uznawana była za kolejny nurt art rocka zaraz po Pink Floyd, King Crimson, Jethro Tull czy też Procol Harum. Dzięki mocnemu brzmieniu mylnie wtedy porównywanego to tego, co prezentował Deep Purple i Led Zeppelin uzyskali akceptację w oczach wytwórni Vertigo i 13 lutego w piątek (!) roku 1970 wydają pierwszy longplay pod imiennym tytułem.