wtorek, 31 lipca 2012

Lynyrd Skynyrd - Street Survivors (1977)

Cały muzyczny świat jak długi i szeroki, niezmiernie poruszony był tragedią, jaka spotkała Lynyrd Skynyrd, chociaż katastrofa lotnicza kolejnego wynajętego samolotu z gwiazdami na pokładzie nie była już takim szokiem, jak dawniej. Świeżo w pamięci przewijały się obrazki z miejsca tragedii, w których zginęli wybitni artyści swoich czasów: Ritchie Valens, The Big Boper, Buddy Holly czy też Otis Redding. Łzy fanów nie zdążyły jeszcze wyschnąć po śmierci Elvisa Presleya a dwa miesiące później ponownie drążyły smutne oblicza na wieść o tragedii na bagnach w okolichach Gillsburga w stanie Missisipi. Rok 1977 przeszedł do smutnej historii całej ówczesnej i poniekąd współczesnej muzyki. Dnia 20 października Ronnie Van Zant i Lynyrd Skynyrd stali się tym, czym zawsze chcieli zostać: legendą...

Album "Street Survivors" miał być brzmieniowym apogeum na które zespół wciąż czekał i którego usilnie przez lata poszukiwał. Był też jednocześnie swoistym wyrokiem losu, bo seria koncertów, które miały go promować, zmusiły Lynyrd Skynyrd do zintensyfikowania estradowych występów. Trzy dni po jego wydaniu wyruszyli w ostatnią, jak się okazało, drogę. Zanim to nastąpiło, gotowy materiał został nagrany w Criteria Studios na Florydzie i dał odpowiedź dlaczego krótki odpoczynek po serii wyczerpujących koncertów na japońskiej ziemi był tak bardzo zespołowi potrzebny. Po powrocie do pracy muzycy byli ponownie w świetnej formie. Nowy materiał był równie dobry, jeśli nie lepszy od ich wcześniejszych produkcji, bez uwzględniania rzecz jasna absolutnie nieosiągalnego pod względem kompozycyjnym debiutu. Znalazły się na nim utwory autorstwa dyżurnych kompozytorów zespołu: wokalisty Van Zanta oraz gitarzystów: Allena Collinsa, Gary’ego Rossingtona oraz nowego w tym towarzystwie, również wioślarza: Steve’a Gainesa. Efekt pracy wyżej wymienionych doprowadził do uzyskania tego, na co czekali od dawna. Fantastycznego, swoistego brzmienia, które wynikało z połączenia wcześniejszych wpływów, jakimi muzycy byli poddawani. Eric Clapton, Bad Company, Free, muzyka country a nawet blues w funkowej odmianie – to wszystko wyraźnie było słychać na omawianej płycie. Lynyrd Skynyrd znaleźli swoje apogeum, swój szczyt, swoje muzyczne niebo. Paradoksalnie to właśnie niebo było ostatnim miejscem, gdzie widziano ich wszystkich razem na pokładzie samolotu. Uśmiechniętych, dumnych z siebie i u szczytu sławy. 

PRZERWANY LOT

Wszyscy Ci, którzy jako pierwsi usłyszeli na początku października 1977 roku efekt pierwszego tłoczenia albumu, byli pod jego ogromnym wrażeniem. Mimo, ze Gaines był nowym nabytkiem grupy, pozwolono mu umieścić na płycie dwie własne kompozycje: "I Know A Little" z rubasznym i energetycznym boogie na pokładzie oraz "Ain’t No Good Life" z wyraźnym bluesowym zabarwieniem. Na wszystkich kompozycjach doskonale słychać, jak zespół powoli zaczął odchodzić od młodzieńczej instrumentalnej fantazji na rzecz dojrzałej i technicznie zaawansowanej gry. Na najlepszym utworze na płycie: "That Smell", gitarzyści podobno aż kilkunastokrotnie aż do znudzenia nagrywali swoje partie, by uzyskać absolutną i niezmąconą perfekcję. Wyborna southern rockowa kompozycja z nienagannym warsztatem wokalno-instrumentalnym jest poniekąd nieświadomym wizjonerskim obrazem zapachu śmierci, która przy okazji częstych wypadków samochodowych, miała muzykom towarzyszyć. "One More Time", "You Got That Right" czy też "I Never Dreamed" jak ulał wpisywały się w obraz albumu, który miał połączyć wiele muzycznych stylów jakimi Lynyrd Skynyrd się inspirował i urobić je do konsystencji chemicznie czystego southern rocka. Zespół swoje osiągnął i stworzył album wyjątkowy i frapujący od pierwszej do ostatniej minuty trwania. Ukazał pełnie talentu, profesjonalizmu i muzycznej kultury. Płyta dorobiła się statusu złotej i jak wspomniałem na początku – wymagała ciągłej trasy promującej. Na nieszczęście dla siebie, zaczęli od południa Stanów Zjednoczonych...