czwartek, 15 marca 2012

Marillion - Holidays In Eden (1991)

Ron Wood, jeden z czterech toczących się od niepamiętnych czasów rockowych głazów, wypowiedział onegdaj bardzo ciekawe zdania: "Jest podstawowa zasada, która obejmuje wszystkie rodzaje muzyki, zasada niepisana. Nie wiem jak brzmi. Ale ją posiadam".  W przypadku Marillion nie ma wątpliwości czym owa zasada była. Dla jednych jest to zespół, który w latach osiemdziesiątych odniósł chwilowy sukces a następnie na początku lat dziewięćdziesiątych odszedł do muzycznego lamusa. Dla drugich, niezależnie czy w składzie z Fishem czy Stevem Hogarthem jest formacją oryginalną i muzycznie spełnioną. Przy okazji tego tekstu, przyjrzyjmy się jak to było z tym Marillion w okresie, gdy Ci pierwsi postawili na nich nieodwracalny krzyżyk. Cofnijmy się zatem do roku 1991…

O kulisach odejścia Fisha z zespołu będzie jeszcze czas dokładnie pomówić przy innej okazji ale ten fakt nie był bez znaczenia dla postrzegania Marillion w oczach fanów i branżowej prasy. Stracili kogoś więcej niż wokalistę i autora tekstów. Wszak odszedł będąc absolutna gwiazdą brytyjskiej sceny muzycznej i charyzmatycznym gwarantem przyciągania tłumów podczas występów na żywo. Jego następca Steve Hogarth choć przyjęty z nienajgorszymi uczuciami nie od razu zdobył sympatię miłośników zespołu gdyż był jego całkowitym przeciwieństwem. Obrazowo można rzec, że tam gdzie Fish był pesymistą Hogarth był optymistą. Najlepiej było to słychać na pierwszym albumie z nowym wokalistą. "Seasons End" nagrany częściowo z udziałem poprzedniego lidera był pomostem pomiędzy starym i nowym okresem w historii zespołu. Fish obracał się w płaskich, poziomych tonach – prawie recytując. Hogarth natomiast wykorzystywał tony pionowe – dźwięczne i melodyjne, pozwalające nabierać melodii całkiem nowego, niespotykanego dotąd w twórczości formacji kształtu. O dziwo jednak, wspomniana płyta mocno promowana trasą koncertową, odniosła spory sukces.  U jego podstaw leżała dawna koncepcja zespołu, która pomimo "ingerencji" nowego głosu, pozostawała wierna swej filozofii neo progresywnego grania. Prawdziwa bomba miała jednak wybuchnąć wraz z wydaniem kolejnego wydawnictwa. Marillion zaszył się w Brighton w studium mieszkalnym Stanbridge Farm i rozpoczął prace nad nowym materiałem. Nie przypuszczał jednak, że jego ukazanie się tak bardzo wystawi zespół na seryjny obstrzał i podważy dalszy sens jego istnienia. Oto co spowodował ich:

POMYSŁ NA EDEN

Tym bardziej, że duch Fisha wciąż nawiedzał receptory słuchowe najwierniejszych fanów, którzy z niecierpliwością czekali na kolejną płytę. Jak wielka musiała być ich konsternacja gdy usłyszeli charytatywny krążek "Rock Against Repatriation" na którym zaprezentowano cover "Sailing" Roda Stewarta z nagranymi partiami wokalnymi…Hogartha i Fisha właśnie. Choć razem nie spotkali się bezpośrednio w studio – ba – nawet nie wiedzieli, że razem wystąpią w tym utworze, to jednak zestawienie "starego" i "nowego" Marillion wciąż podnosiło temperaturę oczekiwania na nowe wydawnictwo. Zespół przyzwyczajony do pracy w kwartecie na początku dość obcesowo tratował Steve’a, który jak wieść gminna niesie, setnie nudził się na pierwszych spotkaniach dotyczących kształtu płyty. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że zespół zaczynał praktycznie od zera gdyż de facto nie posiadał żadnej nowej kompozycji w zapasie. Materiał na "Seasons End" pochodził z niewykorzystanych pomysłów z płyt poprzednich. "Holidays In Eden" miał bazować na zupełnie nowych. Dodatkowo wytwórnia EMI nalegała na płytę szytą na miarę poprzedniczki, zatem ekipa nie chciała zbytnio akceptować pomysłów Hogartha. Ten podobno sfrustrowany takim obrotem sprawy wyjechał ze studia na bite dwa tygodnie i gdy już myślano, że rzucił wszystko w diabły, niespodziewanie powrócił i wyłożył na stół tekst i partytury do utworu "The Party", który najbardziej odbiegał od muzycznej koncepcji pozostałych utworów na nowej płycie a przy tym zachowywał pewne duchy przeszłości. To był swoisty przełom. Okazało się bowiem, że można pogodzić dwie różne szkoły pojmowania nowego Marllion i bez zbędnych kłótni i tarć, wdrażać je powoli w życie. Prace zatem szły pełną parą a w między czasie EMI skierowała do współpracy z zespołem specjalistę od promocji Chrisa Neila (wypromował między innymi Mike And The Mechanics) , który jak się później okazało, miał za zadanie dopilnować  by jego podopieczni nagrali płytę komercyjną, łatwo wpadającą w ucho a przy tym nie wychodzącą zbytnio poza nawias Marillion. To był jedyny w ich karierze przypadek by wytwórnia tak mocno ingerowała w ich artystyczną wizję ponieważ kolejny album "Brave" dobitnie złamał tę zasadę. Zresztą EMI zbytnio nie pomagała formacji w realizacji swoich artystycznych wizji gdyż wciąż zmieniała muzyczna wizję "Holidays In Eden". Wreszcie stanęło na czymś, czego Marillion wcześniej w klasycznym składzie nie grał.  I ten fakt mocno ucieszył Steve’a Hogartha…