niedziela, 30 października 2011

The Who - My Generation (1965)

Moda na bycie innym, oderwanym od rzeczywistości i niegodzącym się z panującymi standardami, objawiająca się buntem i negacją wszystkich przyjętych standardów obyczajowych, społecznych i politycznych, jest stara i sięga połowy wieku wstecz. W latach pięćdziesiątych Ameryka wręcz oszalała na punkcie filmów z udziałem Jamesa Deana, który w "Buntowniku bez powodu" ukazał całkiem nową postawę, będącą w opozycji do klasycznego wyglądu grzecznej młodzieży śpieszno przemykającej pomiędzy budynkami kompleksu Uniwersytetu Harvarda. Część zapatrzonych w niego młodych ludzi zrzuciła ciężkie okulary i niedzielne pulowerki na rzecz skór i w oparach spalin oraz błysku chromu przemierzała bezkresne drogi całego kraju z hasłem wolności na ustach. Tak było za oceanem. A jaka była odpowiedź młodzieży ze Zjednoczonego Królestwa? No cóż – była inna, uzależniona od panującej sytuacji w tym kraju...

Podczas gdy amerykańska gospodarka nakręcona przez ekonomiczne prosperity gwarantowała życie na wysokim poziomie, to jej brytyjska odpowiedniczka dopiero dźwigała się z kolan po drugim światowym konflikcie. Młodych wyspiarzy nie było stać na motocykle i samochody (może co najwyżej odpady z wojskowego demobilu), które w jakimś stopniu  pozwalałyby przyjąć modę amerykańskich kolegów. Trzeba było szukać innych rozwiązań. Potrzebą chwili było zatem wykorzystanie rebelii rock and rolla oraz dwóch wówczas najważniejszych ruchów młodzieżowych w kraju: Rockersów czyli skórzanych jegomości ochoczo zagłuszających spokój wspomnianym towarem z demobilu oraz ich przeciwników Modsów, hołubiących kolorowe świecidełka połączone z wymyślnymi kostiumami. Na takim planie gdzieś w 1962 roku powstaje zespół The Detours, jeden z kilkuset grający w lokalnych klubach i pubach. Anegdota głosi, że gdy pewnego razu ktoś zapytał ich o nazwę nie kryjąc przy tym zdziwienia zapytał: "What? The Who?" miał usłyszeć: "That’s right, The Who!". Tak właśnie narodziła się nazwa pod której szyldem działał zespół, zapewniający ciągłe zajęcie producentom sprzętu muzycznego. Oto początek historii The Who i jego opracowań w postaci:
STUDIUM WANDALIZMU

Grać i przy tym być zauważonym, to dwie osobne sprawy. Naszym bohaterom z The Detours udało się i jedno i drugie. Wpadli w oko wydawcy muzycznemu Peterowi Meadonowi  który zabrał się za roszady w składzie by – jego zdaniem – arogancka postawa na scenie, którą zobaczył była jeszcze bardziej wyrazista. Odchodzi zatem dotychczasowy wokalista Colin Dowson oraz niemrawy perkusista Doug Sanden. Na polu bitwy pozostaje drugi głos Roger Daltrey, gitarzysta Peter Townshend, basista John Entwistle oraz nowopozyskany z błyskiem szaleństwa w oku bębniarz Keith Moon. Meadon zmienia nazwę na The High Numbers, ubiera młodych ludzi według stylistyki Mods i notuje strzał w sam środek tarczy. Ich dynamiczne wersje ówczesnych przebojów w połączeniu z estradowym gniewem zjednują sobie olbrzymią popularność wśród klubowego proletariatu. Jako The High Numbers nagrali tylko jeden kawałek "I'm A Face" będący zresztą zapożyczeniem piosenki "Got Love If You Want" Slima Harpo amerykańskiego bluesmana i wirtuoza harmonijki ustnej. Po wspomnianych wyżej sukcesach i pod wpływem bodaj dwóch ich kolegów z branży filmowej, których nazwisk niestety nie pamiętam, zmieniają nazwę na bardziej...medialną, związaną z historią powstania ujętej wcześniej anegdoty. Zespół The Who miał zapoczątkować nową jakość w historii rocka, ba wręcz tę historię miał tworzyć. Na jednym z pierwszych występów pod nową nomenklaturą, Townshend źle obliczył skok na scenie i przy okazji złamał gryf o nisko zawieszony sufit. Widząc radość widowni, postanowił dokonać żywota całego instrumentu i ku uciesze fanów, roztrzaskał go w strzępy i rzucił w wiwatujący tłum. To był precedens do późniejszych świadomych ekscesów na estradzie. Wandalizm, arogancja, agresja czasem nawet chamstwo stały się wizytówką The Who. Gitary, które z furią dewastowane były o wzmacniacze wywoływały przeraźliwe dźwięki a w połączeniu z latającymi nad głowami muzyków zestawem perkusyjnym wręcz strach o ich życie i zdrowie. Niestety dla otoczenia ich zachowanie nagminnie opuszczało koncertowe sale. Właściciele hotelów drżeli jak osiki na wieść, że w ich przybytku mają rezydować przedstawiciele londyńskiej dzielnicy Sheperd’s Bush. Po ich "wizytach" pokoje hotelowe nie różniły się niczym od bitewnego pobojowiska, toalety przypominały pomieszczenia w stanie surowym a odbiorniki telewizyjne testowały teorie grawitacji Sir Isaaca Newtona lotem swobodnym z okna pokoju wprost na ulicę. Byli na tyle szaleni, że kiedyś zawrócili nawet taksówkarza z drogi na lotnisko, bo Townshend zwyczajnie "zapomniał" sobie o tym rytuale. Coś takiego odstraszało firmy fonograficzne od propozycji wydania pełnej debiutanckiej płyty. Dopiero pewien niezależny producent muzyczny, niejaki Shel Talmy, widząc w nich potencjał i zainteresowanie publiczności, postanowił wywalczyć dla nich kontrakt w wytwórni Decca. Były zatem podstawy do nagrania oficjalnego debiutu.

niedziela, 23 października 2011

Electric Light Orchestra - The Electric Light Orchestra (1971)

Przemysłowe Birmingham jest miastem, które na przestrzeni dziejów widziało już wiele rzeczy niezwykłych, przełomowych i innowacyjnych. To tutaj niejaki John Hall Edwards zrobił pierwsze zdjęcie rentgenowskie a inny wielki swojej epoki James Watt, zapoczątkował Wielką Rewolucję Przemysłową w Anglii udoskonalając maszynę parową. Muzycznie też nie ma się czego powstydzić. Miejski organizm w swoich żyłach pompował początki twórczości takich gigantów, jak Black Sabbath czy też Judas Priest. Zanim to jednak nastąpiło, miasto żyło w erze dominacji "Merseyside Boys" oraz ich muzycznej opozycji w postaci The Who i The Rolling Stones. Właśnie w tym miejscu, w roku 1965, rozpoczyna się historia Electric Light Orchestra o nazwie...The Move.

Byli kolejnym z tłumu naśladowców The Beatles. W zasadzie spokojnie można wymieniać ich jednym tchem obok zapomnianych już dziś The Dave Clark Five, Gerry & The Pacemakers, Herman’s Hermits czy też Manfred Mann by zakończyć wyliczankę tylko na tej czwórce. W odróżnieniu od nich nie mieli najmniejszego zamiaru do końca życia pić wody ze źródełka, które wytrysło przy fortunie kwartetu z Liverpoolu. Dodatkowo mieli olbrzymi atut w ręku w postaci nietuzinkowego człowieka, jakim niewątpliwie był niejaki Tony Secunda. Muzyczny agent, promotor i cwaniak pełną gębą stanowił drogę do komercyjnego sukcesu a poza tym miał wizję, którą powoli zarażał pozostałych członków formacji. Mieli wypełnić niszę pomiędzy The Beatles a The Who nie będąc jednocześnie ich słabszymi wariantami. Innymi słowy: mieli ładnie wyglądać, tworzyć melodyjne kompozycje, eksperymentować z brzmieniem a jednocześnie być autentycznymi wandalami ale tylko na scenie w ramach komercyjnego show. Secunda dbał by ekscentryczne zachowanie nigdy nie opuściło sal koncertowych (w przeciwieństwie do The Who) dlatego pierwsze występy na żywo w londyńskich klubach kończyły się tylko niewinnym rozbijaniem telewizorów z wystąpieniami polityków a także ośmieszaniem tychże (czytaj ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Harolda Wilsona), preparując ich zdjęcia w otoczce erotyczno-karykaturalnej. Z tego powodu dość często odwiedzali mury sądów odbierając kolejne pozwy o zniesławienie. Tak miało być. Chodziło przecież o rozgłos i autopromocję. Spryciarz Tony Secunda triumfował gdyż jego plan zaczął się spłacać. Było blisko, coraz bliżej ale brakowało jednego ważnego elementu: muzycznego lidera z prawdziwego zdarzenia. Taki się znalazł i okazał się żyłą złota. Nazywał się Jeff Lynne i miał poprowadzić zespół na jeszcze wyższe szczyty. Czas pokazał, że tego dokonał. Ale już pod całkiem innym szyldem...

SKRZYPEK NA DACHU

Multiinstrumentalista przyszedł z mało znanej wówczas formacji Idle Race (wcześniej Nightriders) w której już na debiutanckim albumie "The Birthday Party" realizował swoje pomysły związane z brzmieniem instrumentów smyczkowych w otoczce melodii rodem z The Beatles. Ich twórczość nie przypadła do gustu nikomu toteż grupę opuścił i zawitał do formacji menedżera Secundo. Było to o tyle dziwne, że przecież sami Beatlesi wykorzystywali instrumenty "nie-rockowe" w swojej muzyce. (chociażby kompozycja "Eleanor Rigby" z albumu "Revolver") ale im o dziwo takie eksperymenty uchodziły płazem. Przychodząc do The Move, Lynne był już człowiekiem muzycznie ukształtowanym i dokładnie wiedział co chce grać i w jaki sposób przekazać swoją twórczość słuchaczom. Spotkał tu osoby, które poniekąd sympatyzowały z takimi pomysłami. Roy Wood, utalentowany wiolonczelista, gitarzysta i operator instrumentów dętych oraz perkusista Beverly Bevan szybko podchwycili jego zamiary. Dodatkowo Lynne wykorzystał fakt, że formacja miała już głośny wydźwięk na muzycznych salonach spowodowany wspomnianymi ekscesami oraz niezmordowanego Secundo, który pieczołowicie pilnował by nie podzielić losu Idle Race i nie przesadzać zbytnio z muzycznymi eksperymentami. Na początku wszystko funkcjonowało sprawnie jak dobrze naoliwiona maszyna. W pewnym momencie zespół po serii występów okraszonych paletą dźwięków w postaci instrumentów smyczkowych i fletów w towarzystwie gitary elektrycznej i perkusji, postanowił dokonać "oczyszczenia" i podryfował w kierunku klasycznej twórczości Johna Lennona i spółki. Nie wiadomo co było przyczyną takiego stanu rzeczy ale był to moment o tyle przełomowy, że stanowił de facto muzyczny koniec przedsięwzięcia pod szyldem The Move. Secundo usunął się całkowicie w cień a tercet w osobach: Lynne/Wood/Bevan nie zrezygnował z kierunku obranego wcześniej. Anegdota głosi, że wszem i wobec ogłaszali kontynuację koncepcji The Beatles obranej na wydawnictwie "Magical Mystery Tour" z roku 1967 wzbogaconej oczywiście o smyczkowy potencjał. Tak oto w 1970 roku powstał niesamowity, oryginalny i innowacyjny zespół po nazwą wiele mówiącą i skrywającą muzyczne credo: Electric Light Orchestra.

niedziela, 2 października 2011

Tyrannosaurus Rex - My People Were Fair... (1968)

Trzydziestego dnia września roku pańskiego 1947 londyńska gmina Hackney wciąż nie mogła otrząsnąć się po zniszczeniach spowodowanych II Wojną Światową. Bezlitosne naloty sił powietrznych III Rzeszy na stolicę Zjednoczonego Królestwa, obróciły krajobraz tego miejsce w perzynę. Tego też dnia w tym miejscu, na świat przychodzi chłopiec, który ma to szczęście w nieszczęściu, że okrucieństwa światowego konfliktu doświadczał tylko z widoku otoczenia. Pochodził z robotniczej rodziny i dorastał w otoczeniu ruin, ubóstwa i przemocy. Nazywał się Mark Field ale późniejsze jego losy sprawiły, że tego nazwiska nie pamiętał praktycznie już nikt. Nigdy...

Od zawsze musiał być inny, czymś się wyróżniać na tle rówieśników. Uważał się za lepszego od innych, idealistę, który stworzony został do wyższych celów aniżeli partycypowania w gangsterskim światku do którego przez pewien okres należał. Interesował się literaturą fantastyczną, horrorami aż wreszcie w pewnym momencie cały jego świat wywrócił się do góry nogami po usłyszeniu pewnego artysty. Był nim jeden z pionierów rock and rolla Bill Haley. Od tego czasu nie chciał robić nic innego prócz grania i tworzenia muzyki. Udzielał się w zespole Suzie And The Hoola Hops, tym samym, który na świat wydał słynną brytyjską piosenkarkę i aktorkę Helen Shapiro. Obrawszy kurs na subkulturę Modsów, charakteryzującą się upodobaniem do idealnie dopasowanych garniturów, posiadł niezmierzoną ilość przeróżnych dewiacji. Ubrania zmieniał co trzy godziny, przypisywał swoje małe sukcesy siłą wyższym (słynna magiczna gitara Eddiego Crochana, którą miał ponoć dotknąć) a nader wszystko nie chciał być stale kojarzony z jednym nazwiskiem. Był Mark Field, potem Toby Tyler (porzucił je bo próba grania na modłę Boba Dylana nie spotkała się ze zbytnim entuzjazmem), Marc Bowland aż wreszcie Marc Bolan pod którym znany jest po dziś dzień. Oto początek historii człowieka, który nigdy nie był muzycznym geniuszem ale wykorzystał ówczesna koniunkturę i wypłynął na szerokie wody. Oto historia muzyka, który napisał początek glam rocka w postaci utworu "Ride A White Swan". Ale zanim to nastąpiło trzeba cofnąć się kilka lat wstecz.

ELF O WIELU NAZWISKACH

Mając około lat osiemnastu porzuca karierę modela, telewizyjne epizody a nader wszystko edukację i wyjeżdża do Francji. Tam, jak później relacjonował, poznał kogoś w rodzaju swoistego medium, czarnoksiężnika u którego gościł i miał widzieć rzeczy w które zwykły śmiertelnik nigdy by nie uwierzył. Na rodzinną Wyspę wraca oczytany, bogaty w wiedzę greckiej mitologii oraz twórczości Tolkiena. Tworzy muzykę, którą zainteresowała się wytwórnia Decca. Trafia pod jej skrzydła ale tu pojawia się zgrzyt. Włodarze narzucają mu nowe imię – Marc Bowland. Nie jest tym faktem zadowolony bo dotychczas sam decydował o swoim scenicznym image. Po licznych przepychankach obstaje przy swoim. Po raz pierwszy pojawia się Marc Bolan, będący modyfikacją niechcianego pseudonimu. W 1965 roku wydaje singiel "The Wizard/Beyond The Rising Sun" opowiadający o wspomnianej przygodzie nad Sekwaną. Utwór wzbudza tylko uśmiech politowania wśród krytyków i bywalców muzycznych pubów. Również wytwórni Decca dostaje się rykoszetem i nie mogąc sobie pozwolić na zmącenie swojej reputacji, rozwiązuje z Bolanem kontrakt. Wobec powyższych faktów, nasz bohater przyjmuje propozycję legendarnego dziś zespołu John’s Children, który przedkładał swoją sceniczną nagość i narkotykowe ekscesy nad własną twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś wielu uważa ich za prekursorów psychodelicznych form w muzyce. Bolan w dłuższej perspektywie nie mógł znieść ich zachowania oraz cienia wokalisty Andy’ego Ellisona i zespół opuścił. Wiedział, że tylko twór stworzony według jego wizji przyniesie mu upragnioną sławę. Zaczął kompletować zespół. Wraz z Stevem Turnerem (aka Steve Pelegrine Took) założyli formację, której nazwa według filozofii Bolana, sugerowała zderzenie się jego fascynacji mistycyzmem z prześmiewczym podejściem krytyków do jego twórczości. Tak narodził się Tyrannosaurus Rex, będący protoplastą późniejszego T.Rex – kultu na tanecznych parkietach lat siedemdziesiątych.