piątek, 26 sierpnia 2011

Queen - Queen (1973)

Końcówka lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych. Bywalcy zapyziałych studenckich klubów w londyńskich dzielnicach Hammersmith and Fulham, Hampstead względnie Soho, oklaskują występy amatorów, grających pod szyldami Johny Qualle And The Reactions, Beat Unlimited i Smile. Niepozorni, lekko stremowani młodzi ludzie zarabiają w ten sposób na swoje utrzymanie. Nad ranem zwijają manatki i rozchodzą się do domów. Dwóch z nich zna się od lat. Podają sobie ręce i mówią „do zobaczenia jutro”. To gitarzysta Brian May i perkusista Roger Meddows-Taylor.

Na dłuższą metę takie życie nie miało sensu. Przynajmniej tak stwierdził nasz duet bohaterów i postanowił czym prędzej wyrwać się ze sterylnego klubowego naczynia i wejść na muzyczne salony. Najlepiej z własnym, nowym zespołem. Na początku 1972 roku ten plan powoli zaczął kiełkować. Skaperowali basistę Johna Deacona i – przede wszystkim – tajemniczego intrygującego wokalistę o pseudonimie Larry Lurex. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że w jego osobie odnajdą brakujące ogniwo do potężnego sukcesu, zapisanego w aktach przeznaczenia. Człowiek, którego charyzma, energia i wrodzona egzotyka porywała tłumy biorąc ich na świadków swojej supremacji na światowych scenach rocka i popu. Miał być forpocztą ich popularności aż po dzień dzisiejszy, gdy nie ma go już wśród żywych.

PRZYGOTOWANIA DO KORONACJI

Urodzony w Zanzibarze Lurex naprawdę nazywał się Frederick Bulsara a w jego żyłach arabskie erytrocyty mieszały się z hinduskimi leukocytami. Na poczet nowego zespołu, zmienia pseudonim na Mercury, dodając pieszczotliwą wersję swojego prawdziwego imienia: Freddie. Zamierzchła legenda głosi, że początkowo zespół nazywać się miał Queer, co w wolnym tłumaczeniu znaczy mnie więcej "odszczepieniec", "odmieniec" albo "dziwadło". W pewnych londyńskich i nie tylko kręgach, słowo to oznaczało zbyt dosadne określenie homoseksualisty. Koniec końców przyjęto szyld Queen, który też miał swoją wymowę i przystąpiono do rozpisywania materiału na debiutancki album. Inspiracji szukano praktycznie wszędzie, nawet za oceanem. Podstawą miał być królujący wtedy glam, ostre mocne dźwięki rozkręcającego się jak karuzela hard rocka, melodie rodem z nieformalnych wtedy nagrań rodzącej się Abby, trochę psychodelii a nader wszystko sceniczna maniera i szyk rodem z Broadwayu i złotej ery tamtejszego kabaretowego życia. Po ogromie wysiłku marketingowego i promocyjnego wreszcie udało się w 1972 roku podpisać kontrakt z wytwórnią EMI.

środa, 24 sierpnia 2011

Led Zeppelin - In Through The Out Door (1979)

Przez dwanaście lat działalności mieli świat u stóp. Każda ich kolejna płyta wyznaczała modę na rockowe granie i podnosiła poprzeczkę innym, tworząc potężne pokłady motywacji. Poniekąd dlatego dekada lat siedemdziesiątych zawsze już będzie synonimem płyt wybitnych w całym gatunku. Każdy chciał się zbliżyć i zrozumieć fenomen. Rzesze miej utalentowanych naśladowców wprost bezczelnie wykorzystywali wszystko to, co miało kojarzyć się z Led Zeppelin. Świat muzyki już zapomniał o tworze "Kingdom Come", który grał tak samo, wyglądał tak samo ale uparcie twierdził, że z Mistrzami nic wspólnego nie ma.

Koniec lat siedemdziesiątych to wielka inwazja muzyki spod znaku punk. Olbrzymie przetasowanie na brytyjskim rynku muzycznym odbijało się czkawką klasykom rocka. Świat stracił zainteresowanie gatunkiem, szukał form odreagowania w innych dźwiękach. Mimo obłędnej popularności, już w połowie lat siedemdziesiątych dało zauważyć się symptomy fatum, które zawisło nad członkami Led Zeppelin oraz ich bliskimi. Kolos na stalowych nogach zaczynał się kruszyć. Rzeczywistość za nic w świecie nie chciała być sprzymierzeńcem i sojusznikiem. Mimo przeciwności losu, powstała w roku 1979 płyta, która jest początkiem końca, smutkiem, żalem, tęsknotą i pożegnaniem z karierą.

LEGENDA GASI ŚWIATŁO

Wszystko zaczyna się pod koniec 1975 roku. Wtedy to, zdaniem lekarzy, cudem z wypadku samochodowego, wraz z żoną, wychodzi Robert Plant. Dwa lata później ma miejsce incydent, który mocno nadszarpnął kieszeń zespołu. Pod zarzutem pobicia za kratki trafia perkusista John "Bonzo" Bonham, operatywny manager Peter Grant oraz jeden z ochroniarzy grupy. Finałem całej sprawy jest wyrok sądu, opiewający na dwa miliony dolarów odszkodowania dla ofiary.  Tego samego roku olbrzymią osobistą tragedię doświadcza Plant. W lipcu z powodu choroby świat opuszcza jego pięcioletni synek. Prawdziwy szok, trauma i cierpienie. Gdy do tego dodamy, że wkrótce poważnych obrażeń w wypadku samochodowym doznaje Bonham, świat musiała obiec informacja o rychłym rozwiązaniu zespołu. Mimo co rusz spadających pod nogi kłód, muzycy zdołali się pozbierać i po trzech latach przerwy, przystąpiono do nagrywania ostatniej – jak się później okazało – płyty, zawierającej nowy materiał.

Slade - The Amazing Kamikaze Syndrome (1983)*

Pięć lat. Mniej więcej tyle trwało na Wyspach brytyjskich szaleństwo związane z glam rockiem. Lata 1972 – 1977 to okres panowania królów w osobach: Gary’ego Glittera, Marca Bolana i jego T.Rex, Eltona Johna, reaktywowanego Davida Bowie oraz formacji Slade, która bodaj najbardziej w historii rozsławiła ten styl, będąc jednocześnie symbolem jego upadku i narodzin nowej fali buntu, która w Anglii przybrała imię punk rocka a w dalszej perspektywie Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu.

Slade nie był zespołem, który zawsze należało traktować poważnie. Wszak cały gatunek w którym czuli się jak ryba w wodzie, był tylko marną imitacją rock and rollowego buntu pokoleniowego oraz parodią art rocka, którego idee wyśmiewał i deprecjonował do roli błyszczących cekinów oraz butów na okrutnie wysokiej podeszwie. Byli jak tandetny cyrk tudzież rubaszny żart, śmieszący tylko i wyłącznie po czwartym piwie. Mieli swoje pięć minut, które wykorzystali i wycisnęli jak zdrową cytrynę. Ten krótki tekst nie będzie jednak o tym. Ten tekst opowie o ucieczce, swoistym wygnaniu z kraju, który najpierw śmiał się przy ich muzyce do rozpuku a następnie pokazał im drzwi. Może to dość mocne słowa lecz chyba leżą najbliżej prawdy i oddają stan ducha muzyków na początku lat osiemdziesiątych.

LUDYCY NA WYGNANIU

Ludyzm ich muzyki objawiał się w pokrętnym rozumieniu brytyjskiej ortografii i traktowaniu jej niczym fabrycznego muru, na którym wypisuje się hasła buntu i anarchistyczne tezy. Z tego powodu cierpiąca na brak zajęć (czytaj: pracy) angielska młodzież lat siedemdziesiątych swój czas odmierzała imprezami z królującym glamem oraz meczami piłkarskimi, będącymi odskocznią od codziennego szarego życia. Kręgi intelektualistów już dawno wyrzuciły ich poza nawias, upatrując wyższe idee w twórczości Jethro Tull, King Crimson, Genesis czy też Yes. Co prawda uboższy plebs nie do końca akceptował dziwaczny image muzyków ale przymykał na niego oczy. Dopiero nadchodzący wielkimi krokami ruch punk rockowy nadał ekscentrycznemu wyglądowi pewien sens i modę. I właśnie tenże zryw, którego bez muzyki Slade pewnie by nigdy nie było, wycofał naszych bohaterów na dalszy plan. Skierował ich na boczny tor i w perspektywie kolejnej nadchodzącej fali nowego brytyjskiego muzycznego ładu pod szyldem NWOBHM, zmusił do szukania sobie nowego siedliska na ziemi. Oczy i uszy Slade zostały zwrócone ku miejscu, które było najbardziej oczywiste ze wszystkich...

wtorek, 23 sierpnia 2011

Fleetwood Mac - Tango In The Night (1987)

Gdy w lipcu 1967 roku niezniszczalny tytan brytyjskiego białego bluesa John Mayall wydał świadectwo ukończenia zacnej szkoły Bluesbreakers dwóm swoim absolwentom: Peterowi Greenbaumowi i Mickowi Fleetwoodowi, zapewne nie miał bladego pojęcia, że za równe dwadzieścia lat, stworzony przez nich zespół, wyda bodaj jedną z najwspanialszych płyt w historii...pop rocka. O ile nie najwspanialszą...

O początkach formacji Fleetwood Mac będzie możliwość pomówić przy innej okazji. Koleje muzycznych losów i ewolucja ich twórczości są czymś doprawdy frapującym i niesamowitym. Bardzo rzadko zdarza się sytuacja, gdy na piedestale uprawianych przez siebie różnych stylów grania, osiągnąć absolutne mistrzostwo i krystaliczną perfekcję. Tylko nietuzinkowe kompozycyjne umysły potrafią poruszać się w dwóch jakże diametralnie różnych obszarach. Takie właśnie persony zgromadził pod swoimi skrzydłami Mick Fleetwood, spinając klamrą dwie dekady, okraszone burzliwą karierą.

TANGO Z MICKIEM

Potężny sukces albumu "Rumours" z 1977 zaskoczył wszystkich, począwszy od samych artystów poprzez wydawców aż na krytykach kończąc. Liczbę ponad 25 milionów sprzedanych egzemplarzy (co było ówczesnym rekordem wszech czasów) pobił dopiero "Thriller" Michaela Jacksona pięć lat później. Przebojowa formuła wspomnianej płyty a także jej komercyjny sukces sprawił, że kolejne wydawnictwa "Tusk" oraz "Mirage" podtrzymywały globalny trend zespołu. Nie były to jednak płyty, które ścinały z nóg melomanów i obiektywnych krytyków. Solidne i tylko dobre propozycje zespołu pozyskały nowych fanów (głównie w Stanach Zjednoczonych) a powoli traciły tych najwierniejszych, tęskniących za bluesowym obliczem Fleetwood Mac.
Przez pięć lat, od wydania "Mirage" w 1982 roku, zespół żył i oddychał wyłącznie estradą. Sceny całego świata śledziły udane eksperymenty, które często dotykały stylu country, popu czy też soulu. W tym samym czasie nasiliły się pogłoski o sekciarskiej działalności Fleetwooda. Do dziś nie wiadomo, ile te plotki miały w sobie prawdy a ile marketingowego chwytu. Wiadome jest na pewno jedno: domniemany trick spełnił swoją powinność. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Damn Yankees - Don't Tread (1992)

Amerykanie, to dziwna nacja. Co rusz potrafią gloryfikować z pozoru dziwne incydenty a ich autorów wynosić do rangi bohaterów. Dlatego wielce prawdopodobne jest, że gdyby Tommy Shaw ocalił łosia od tradycyjnego corocznego odstrzału w ciemnych i bagnistych lasach północnego Oregonu, to zapewne takowym by w opinii publicznej został. Skąd taka błyskotliwa dygresja? Przekonajcie się sami...
 
Damn Yankees na początku lat dziewięćdziesiątych to była marka i towar najwyższej jakości. Byli wszędzie tam, gdzie potrzeba chwili, nakazywała obecność bożyszcza mas. Brali udział w muzycznej kampanii przy okazji Igrzysk olimpijskich w Barcelonie, jednocześnie promując swój drugi album o którym będzie tu mowa. A propos - trzeba im przyznać, że swoje pięć minut umieli perfekcyjnie wykorzystać i skomasować jej dziedzictwo przez tak krótki okres. "Don't Tread" był niezamieżonym pożegnaniem z wielkim muzycznym światem, który mieli u stóp. Zasłużenie płyta, jak i sam zespół, stanowi zacne grono ikon amerykańskiego melodyjnego Rocka. Dzisiejszy odcinek sponsoruje właśnie wspomniany "Don't Tread" i hasło:

OSTATNI LOT TRZMIELA

Sama płyta w prostej linii odziedziczyła spuściznę debiutu. Już początek w postaci utworu tytułowego, nakazuje nam porzucić myśli o jakimkolwiek ukłonie w stronę czegoś innego, niż to, do czego przyzwyczaili swoich fanów. "Fifteen Minutes Of Fame" to kompozycja, których pełno w ich dorobku. Przebojowy riff i współgrający z nim refren. Sztampa, schemat i istota - czyli to, co tygryski z wymalowanym uśmiechem AOR lubią najbardziej. Trzeci w kolejności, to drugi najbardziej rozpoznawalny hit Damn Yankees. Motoryka i melodyjność "Where You Goin' Now" rzuca na kolana koneserów takiego stylu i objawia prawdę absolutną: Tak właśnie powinien brzmieć hymn gatunku i utwór kojarzony z nim przez następne dekady. Kolejne "Dirty Dog", "Mister Peace" oraz "Silence Is Broken", to wałki w owym czasie wykorzystane w produkcjach filmowych. Największą karierę zrobił ten ostatni, towarzysząc skądinąd sympatycznemu Jean Claudowi Van Damme'owi w obrazie "Nowhere To Run", czyli "Uciec, ale dokąd ?" idąc za rodzimym tłumaczeniem klasyków tej profesji. Druga część płyty kropka w kropkę stanowi lustrzane odbicie jej pierwszej odsłony, toteż wyliczanie charakterystycznych cech trącałoby niepotrzebnym zanudzaniem czytelnika.

piątek, 19 sierpnia 2011

Damn Yankees - Damn Yankees (1990)

Tego dnia parking przed wytwórnią Warner Brothers Studio świecił pustkami. Skąpany w gorącym kalifornijskim słońcu,obserwował senne i leniwe popołudnie w tej części Los Angeles. Nagle Idylle przerwał warkot silnika, który charakterystyczny był dla Cadillaca Seville, modelu produkowanego od 1975 roku. Owa motoryzacyjna piękność z piskiem wjechała na plac, zatrzymała się w wyznaczonym miejscu a jej właściciel, dość niski jegomość w czarncyh gustownych okularach, trzasnął z przękąsem drzwiami, spojrzał na błękitne niebo i spokojnie zapalił ulubionego papierosa znanego koncernu British American Tobacco...

Tym tajemniczym człowiekiem był Tommy Shaw, który jako pierwszy przyjechał do studia nagraniowego, należącego do kompleksu WB. Delektując się tytoniowym smakiem, cierpliwie oczekiwał na przyjazd kolejnych, którzy w czerwcowe dni mieli nagrać swój debiutancki album. O kim mowa? O zespole, który swoją nazwę wziął ze znanego musicalu oraz słynnego okrzyku fanów baseballa. Oto przed Wami Damn Yankees, czyli:

GALOP RÓŻOWEGO SŁONIA 

Shaw nie był postacią anonimową. Zapewne takowa nie miałaby najmniejszych szans na szybkie załatwienie formalnośći związanych z organizacją sesji nagraniowej. Muzyk i wokalista, który bardzo dobrze wypromował się w zespole Styx, gdzie z powodzeniem zastąpił swojsko brzmiącego Johna Curulewskiego, po mistrzowskim albumie Equinox. Wszystko trwało w najlepszej komitywie aż do roku 1989, w którym to Tommy S. postanowił zmienić coś w swoim zawodowym życiu. Po głowie tłukł mu się pomysł na granie i tylko kwestią szybkiego skaperowania załogi odmierzał czas do realizacji pomysłu. Kogo zatem zaczarował nową wizją? Ano nie byle kogo. Gitarzysta i taki sobie śpiewak Ted Nugent swoją imienna karierę rockmana kontynuował od połowy lat siedemdziesiątych, basista Jack Blades to filar również takowego Night Ranger. Tylko Michael Cartellone swoja perkusją nie miał większej okazji do czarowania, choć w jego życiorysie płynie nazwa Lynyrd Skynyrd. To tyle tytułem sztywnej formalności.
Gdy wszyscy zebrali się o wyznaczonej godzinie w dzrzwiach przywitał ich producent Ron Nevison, który tylko raz i tylko w tym momecie zaszczyci swoją szacowną obecnością ten tekst. Otwarte podwoje sprawiły, że zespół zaczął nagrywać debiutancki stuff na pelny LP i już po kilku dniach środkowej części roku pańskiego 1990 można było obwieścić światowemu komitetowi AOR: Oto na świat przyszedł imienny album Damn Yankees, którego zawartość zdominowała muzyczne środki przekazu spod szyldu MTV. Warto w tym miejscu przypomnieć pewne fakty. Okres debiutu, to szczytowy moment rozkwitu amerykańskiego melodyjnego rocka. Moda na niego była tak potężna, że jego elementy wykorzystywane były w każdej dziedzinie życia. Zaczynając od szeroko rozumianego image aż po działalność gospodarczą i medialną.