wtorek, 31 lipca 2012

Lynyrd Skynyrd - Street Survivors (1977)

Cały muzyczny świat jak długi i szeroki, niezmiernie poruszony był tragedią, jaka spotkała Lynyrd Skynyrd, chociaż katastrofa lotnicza kolejnego wynajętego samolotu z gwiazdami na pokładzie nie była już takim szokiem, jak dawniej. Świeżo w pamięci przewijały się obrazki z miejsca tragedii, w których zginęli wybitni artyści swoich czasów: Ritchie Valens, The Big Boper, Buddy Holly czy też Otis Redding. Łzy fanów nie zdążyły jeszcze wyschnąć po śmierci Elvisa Presleya a dwa miesiące później ponownie drążyły smutne oblicza na wieść o tragedii na bagnach w okolichach Gillsburga w stanie Missisipi. Rok 1977 przeszedł do smutnej historii całej ówczesnej i poniekąd współczesnej muzyki. Dnia 20 października Ronnie Van Zant i Lynyrd Skynyrd stali się tym, czym zawsze chcieli zostać: legendą...

Album "Street Survivors" miał być brzmieniowym apogeum na które zespół wciąż czekał i którego usilnie przez lata poszukiwał. Był też jednocześnie swoistym wyrokiem losu, bo seria koncertów, które miały go promować, zmusiły Lynyrd Skynyrd do zintensyfikowania estradowych występów. Trzy dni po jego wydaniu wyruszyli w ostatnią, jak się okazało, drogę. Zanim to nastąpiło, gotowy materiał został nagrany w Criteria Studios na Florydzie i dał odpowiedź dlaczego krótki odpoczynek po serii wyczerpujących koncertów na japońskiej ziemi był tak bardzo zespołowi potrzebny. Po powrocie do pracy muzycy byli ponownie w świetnej formie. Nowy materiał był równie dobry, jeśli nie lepszy od ich wcześniejszych produkcji, bez uwzględniania rzecz jasna absolutnie nieosiągalnego pod względem kompozycyjnym debiutu. Znalazły się na nim utwory autorstwa dyżurnych kompozytorów zespołu: wokalisty Van Zanta oraz gitarzystów: Allena Collinsa, Gary’ego Rossingtona oraz nowego w tym towarzystwie, również wioślarza: Steve’a Gainesa. Efekt pracy wyżej wymienionych doprowadził do uzyskania tego, na co czekali od dawna. Fantastycznego, swoistego brzmienia, które wynikało z połączenia wcześniejszych wpływów, jakimi muzycy byli poddawani. Eric Clapton, Bad Company, Free, muzyka country a nawet blues w funkowej odmianie – to wszystko wyraźnie było słychać na omawianej płycie. Lynyrd Skynyrd znaleźli swoje apogeum, swój szczyt, swoje muzyczne niebo. Paradoksalnie to właśnie niebo było ostatnim miejscem, gdzie widziano ich wszystkich razem na pokładzie samolotu. Uśmiechniętych, dumnych z siebie i u szczytu sławy. 

PRZERWANY LOT

Wszyscy Ci, którzy jako pierwsi usłyszeli na początku października 1977 roku efekt pierwszego tłoczenia albumu, byli pod jego ogromnym wrażeniem. Mimo, ze Gaines był nowym nabytkiem grupy, pozwolono mu umieścić na płycie dwie własne kompozycje: "I Know A Little" z rubasznym i energetycznym boogie na pokładzie oraz "Ain’t No Good Life" z wyraźnym bluesowym zabarwieniem. Na wszystkich kompozycjach doskonale słychać, jak zespół powoli zaczął odchodzić od młodzieńczej instrumentalnej fantazji na rzecz dojrzałej i technicznie zaawansowanej gry. Na najlepszym utworze na płycie: "That Smell", gitarzyści podobno aż kilkunastokrotnie aż do znudzenia nagrywali swoje partie, by uzyskać absolutną i niezmąconą perfekcję. Wyborna southern rockowa kompozycja z nienagannym warsztatem wokalno-instrumentalnym jest poniekąd nieświadomym wizjonerskim obrazem zapachu śmierci, która przy okazji częstych wypadków samochodowych, miała muzykom towarzyszyć. "One More Time", "You Got That Right" czy też "I Never Dreamed" jak ulał wpisywały się w obraz albumu, który miał połączyć wiele muzycznych stylów jakimi Lynyrd Skynyrd się inspirował i urobić je do konsystencji chemicznie czystego southern rocka. Zespół swoje osiągnął i stworzył album wyjątkowy i frapujący od pierwszej do ostatniej minuty trwania. Ukazał pełnie talentu, profesjonalizmu i muzycznej kultury. Płyta dorobiła się statusu złotej i jak wspomniałem na początku – wymagała ciągłej trasy promującej. Na nieszczęście dla siebie, zaczęli od południa Stanów Zjednoczonych... 

czwartek, 15 marca 2012

Marillion - Holidays In Eden (1991)

Ron Wood, jeden z czterech toczących się od niepamiętnych czasów rockowych głazów, wypowiedział onegdaj bardzo ciekawe zdania: "Jest podstawowa zasada, która obejmuje wszystkie rodzaje muzyki, zasada niepisana. Nie wiem jak brzmi. Ale ją posiadam".  W przypadku Marillion nie ma wątpliwości czym owa zasada była. Dla jednych jest to zespół, który w latach osiemdziesiątych odniósł chwilowy sukces a następnie na początku lat dziewięćdziesiątych odszedł do muzycznego lamusa. Dla drugich, niezależnie czy w składzie z Fishem czy Stevem Hogarthem jest formacją oryginalną i muzycznie spełnioną. Przy okazji tego tekstu, przyjrzyjmy się jak to było z tym Marillion w okresie, gdy Ci pierwsi postawili na nich nieodwracalny krzyżyk. Cofnijmy się zatem do roku 1991…

O kulisach odejścia Fisha z zespołu będzie jeszcze czas dokładnie pomówić przy innej okazji ale ten fakt nie był bez znaczenia dla postrzegania Marillion w oczach fanów i branżowej prasy. Stracili kogoś więcej niż wokalistę i autora tekstów. Wszak odszedł będąc absolutna gwiazdą brytyjskiej sceny muzycznej i charyzmatycznym gwarantem przyciągania tłumów podczas występów na żywo. Jego następca Steve Hogarth choć przyjęty z nienajgorszymi uczuciami nie od razu zdobył sympatię miłośników zespołu gdyż był jego całkowitym przeciwieństwem. Obrazowo można rzec, że tam gdzie Fish był pesymistą Hogarth był optymistą. Najlepiej było to słychać na pierwszym albumie z nowym wokalistą. "Seasons End" nagrany częściowo z udziałem poprzedniego lidera był pomostem pomiędzy starym i nowym okresem w historii zespołu. Fish obracał się w płaskich, poziomych tonach – prawie recytując. Hogarth natomiast wykorzystywał tony pionowe – dźwięczne i melodyjne, pozwalające nabierać melodii całkiem nowego, niespotykanego dotąd w twórczości formacji kształtu. O dziwo jednak, wspomniana płyta mocno promowana trasą koncertową, odniosła spory sukces.  U jego podstaw leżała dawna koncepcja zespołu, która pomimo "ingerencji" nowego głosu, pozostawała wierna swej filozofii neo progresywnego grania. Prawdziwa bomba miała jednak wybuchnąć wraz z wydaniem kolejnego wydawnictwa. Marillion zaszył się w Brighton w studium mieszkalnym Stanbridge Farm i rozpoczął prace nad nowym materiałem. Nie przypuszczał jednak, że jego ukazanie się tak bardzo wystawi zespół na seryjny obstrzał i podważy dalszy sens jego istnienia. Oto co spowodował ich:

POMYSŁ NA EDEN

Tym bardziej, że duch Fisha wciąż nawiedzał receptory słuchowe najwierniejszych fanów, którzy z niecierpliwością czekali na kolejną płytę. Jak wielka musiała być ich konsternacja gdy usłyszeli charytatywny krążek "Rock Against Repatriation" na którym zaprezentowano cover "Sailing" Roda Stewarta z nagranymi partiami wokalnymi…Hogartha i Fisha właśnie. Choć razem nie spotkali się bezpośrednio w studio – ba – nawet nie wiedzieli, że razem wystąpią w tym utworze, to jednak zestawienie "starego" i "nowego" Marillion wciąż podnosiło temperaturę oczekiwania na nowe wydawnictwo. Zespół przyzwyczajony do pracy w kwartecie na początku dość obcesowo tratował Steve’a, który jak wieść gminna niesie, setnie nudził się na pierwszych spotkaniach dotyczących kształtu płyty. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że zespół zaczynał praktycznie od zera gdyż de facto nie posiadał żadnej nowej kompozycji w zapasie. Materiał na "Seasons End" pochodził z niewykorzystanych pomysłów z płyt poprzednich. "Holidays In Eden" miał bazować na zupełnie nowych. Dodatkowo wytwórnia EMI nalegała na płytę szytą na miarę poprzedniczki, zatem ekipa nie chciała zbytnio akceptować pomysłów Hogartha. Ten podobno sfrustrowany takim obrotem sprawy wyjechał ze studia na bite dwa tygodnie i gdy już myślano, że rzucił wszystko w diabły, niespodziewanie powrócił i wyłożył na stół tekst i partytury do utworu "The Party", który najbardziej odbiegał od muzycznej koncepcji pozostałych utworów na nowej płycie a przy tym zachowywał pewne duchy przeszłości. To był swoisty przełom. Okazało się bowiem, że można pogodzić dwie różne szkoły pojmowania nowego Marllion i bez zbędnych kłótni i tarć, wdrażać je powoli w życie. Prace zatem szły pełną parą a w między czasie EMI skierowała do współpracy z zespołem specjalistę od promocji Chrisa Neila (wypromował między innymi Mike And The Mechanics) , który jak się później okazało, miał za zadanie dopilnować  by jego podopieczni nagrali płytę komercyjną, łatwo wpadającą w ucho a przy tym nie wychodzącą zbytnio poza nawias Marillion. To był jedyny w ich karierze przypadek by wytwórnia tak mocno ingerowała w ich artystyczną wizję ponieważ kolejny album "Brave" dobitnie złamał tę zasadę. Zresztą EMI zbytnio nie pomagała formacji w realizacji swoich artystycznych wizji gdyż wciąż zmieniała muzyczna wizję "Holidays In Eden". Wreszcie stanęło na czymś, czego Marillion wcześniej w klasycznym składzie nie grał.  I ten fakt mocno ucieszył Steve’a Hogartha…

wtorek, 31 stycznia 2012

Black Sabbath - Black Sabbath (1970)

Na świat przyszedł jako William Henry Pratt i po dziś dzień jest symbolem narodzin gatunku filmowego, który jak ulał wpisuje się w cytat klasyka romantyzmu: "Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie". Demony, bestie i siły nieczyste od zawsze fascynowały i wywoływały dreszczyk emocji. Biznesowa machina Hollywood podchwyciła temat jako idealne źródło zysku bijące od kinomanów żądnych wrażeń. Od samego początku filmy grozy przyciągały tłumy do kin bez względu na status społeczny i stan zdrowia psychicznego, pozwalającego bez przymykania oczu patrzeć na przerażające sceny. Pierwszym człowiekiem, który został ich twarzą był wspomniany na wstępie...Boris Karloff – odtwórca roli Frankensteina z filmów lat trzydziestych ubiegłego wieku. Strach, groza, czarna magia, okultyzm. Te słowa znał już srebrny ekran. Muzyka nie do końca. Ale i to miało się wkrótce zmienić.

Co prawda na początku jazz, blues czy nawet rock and roll nazywane były muzyką szatana ale bardziej odbierane były jako radosne przejawy buntu wobec panującej rzeczywistości aniżeli ukłon w stronę sił nadprzyrodzonych. Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawił się jednak zespół, który do muzyki wprowadził nowy wyraz: mrok. To już nie był bunt przeciwko nikomu. To była siła wyrazu depresji, smutku i fascynacji czymś nienaturalnym, wręcz czymś ponadnaturalnym. Czarna barwa nie stanowiła już wyglądu instrumentu muzycznego bądź gustownego ubioru a wyłącznie stan świadomości i wewnętrznego ducha. Ta muzyka nie miała bawić, stanowić tła dla masowych imprez tudzież być odgrywana z szeroki uśmiechem na ustach. Miała być odpowiednikiem okultystycznych obrządków odprawianych na scenie a ofiarą nie miała być najczystsza dziewica lecz dusza słuchacza. Słowa, dźwięki, scenografia, otoczka – wszystko nazywane było wprost przez samych twórców, którzy od początku istnienia swoim zachowaniem na koncertowych deskach wprawiali wszystkich w szok i osłupienie. To był swoisty:

CZARNY SABAT

W latach sześćdziesiątych o Wielkiej Brytanii można było powiedzieć wszystko prócz tego, że jest...wielka. Imperialne mocarstwo z trudem podnosiło się po drugim światowym konflikcie a nastroje społeczne wręcz rozsadzane były przez wewnętrzne tarcia na tle politycznym, gospodarczym, religijnym i – znając brytyjskiego hopla na tym punkcie – piłkarskim. Nawet w muzyce rywalizacja The Beatles i The Rolling Stones musiała kiedyś wybuchnąć. O dziwo jedną z płaszczyzn, która łączyła ludzi z różnych kręgów był stary dobry blues. Był to czynnik tak uniwersalny, że mając go w zanadrzu dogadać mógł się ze sobą Irlandczyk z Ulsteru z Anglikiem, katolik z protestantem lub jak kto woli fan Manchesteru United z fanem Liverpoolu FC tudzież Leeds United, które w owym czasie trzęsły angielskimi murawami. Na gruncie fascynacji bluesem w połowie lat sześćdziesiątych swoje losy połączyli ze sobą znający się od dziecka Terry "Greezer" Butler, Bill Ward, Tony Iommi i John "Ozzy" Osbourne, którzy wychowywali się razem na przedmieściach Birmingham. Ludzie bez żadnego muzycznego wykształcenia (notabene bez...żadnego) z burzliwymi losami ocierającymi się o recydywę (Osbourne pseudonimu Ozzy” dorobił się w więzieniu gdzie trafił za kradzież) i profesjami niezbyt pasującymi do przyszłych gwiazd muzyki (rzeźnik, robotnik fabryczny) zakładają bluesową formację Polka Tulk i zabierają się za spontaniczne komponowanie. Wtedy powstaje pierwszy utwór o wymownym tytule "Black Sabbath" zainspirowany horrorem o tej samej nazwie, znanym także pod hasłem "Trzy oblicza strachu" z roku 1963 z...Karloffem w jednej z głównych ról. Zwolennicy spiskowej teorii dziejów zakładają, że Osbourne i spółka zafascynowani byli albumem "Witchcraft Destroys Minds & Reaps Souls" (1969) amerykańskiej okultystycznej formacji Coven, która swój album wydała kilka miesięcy przed oficjalnym debiutem Black Sabbath już pod zmienioną nazwą z poprzedniej (Earth). Gdy spojrzymy na album Coven otrzymamy kilka dowodów na poparcie tej tezy. Chociażby tytuł pierwszego utworu ("Black Sabbath") czy też dane personalne basisty (Oz Osborne). Są też tacy, którzy utrzymują, że Black Sabbath swą nazwę zapożyczył od tytułu książki Denisa Wheatleya, wziętego pisarza, odnoszącego się w swojej twórczości do tego czym raczył słuchaczy zespół. Co by jednak nie pisać o genezie nazwy, to nie ona jest tu najważniejsza. Choć dziś trudno w to uwierzyć, to na początku lat siedemdziesiątych muzyka Sabbath uznawana była za kolejny nurt art rocka zaraz po Pink Floyd, King Crimson, Jethro Tull czy też Procol Harum. Dzięki mocnemu brzmieniu mylnie wtedy porównywanego to tego, co prezentował Deep Purple i Led Zeppelin uzyskali akceptację w oczach wytwórni Vertigo i 13 lutego w piątek (!) roku 1970 wydają pierwszy longplay pod imiennym tytułem.

sobota, 7 stycznia 2012

Cream - Fresh Cream (1966)

Dwa lata. Mało a zarazem wiele. To zaledwie mrugnięcie powieką w obliczu ponad pół wieku historii muzyki rockowej. Ale właśnie tyle czasu potrzebowało pewne trio by zapoczątkować nową erę w historii gatunku. Trzech wirtuozów o wspaniałej instrumentalnej technice, odmiennych muzycznych drzewach genealogicznych i zgoła odmiennych charakterach. Połączyła ich jedna myśl i jedno pragnienie: wprowadzić do rocka rzecz dotychczas w nim niespotykaną. Zawsze kiedy pada pytanie o zespół, który wyrwał muzykę ze zgnuśniałych objęć beatlesowskiej kochanki, odpowiadam bez wahania: Cream.

Jak to zrobił? Prosto i banalnie. Zestawił muzykę rockową lat sześćdziesiątych z jazzem i doszedł do wniosku, że jednej rzeczy mu brakuje: improwizacji. O ile w jazzie była ona czymś normalnym wręcz obowiązkowym kanonem, to w muzyce rockowej nigdy dotąd nie występowała. Sztywne ramy budowy ówczesnych form przekazu nie pozwalały wprowadzić elementu zaskoczenia słuchacza i wprowadzić gatunku na nowy obszar. Powstanie Cream w 1966 roku zrewolucjonizowało świat ówczesnej muzyki. Całkiem słusznie mówi się o nich, że zastali rock w formie piosenek a zostawili jako świat utworów i kompozycji. Przemyślanych a zarazem spontanicznych. Wzorzec blues-rockowego grania, trendotwórcza machina, która po raz pierwszy świadomie i z premedytacją połączyła trzy gatunki. Oto krótka historia początków formacji oraz ich debiutu płytowego "Fresh Cream".

TERCET...EGZOTYCZNY

W 1966 roku Eric Clapton był już uznawany za białego mistrza "czarnej muzyki". Razem z Johnem Mayallem święcił triumfy i smakował się sławą w niesamowitym The Bluesbreakers, będącym kuźnią brytyjskich wirtuozów instrumentów wszelakich. Tam spotkał się z Jackiem Brucem, znakomitym basistą, który wraz z późniejszym perkusistą Cream Gingerem Bakerem miał za sobą jazzową przeszłość. Gdy dotychczasowe granie przestało już im smakować, zwrócili swe uszy ku bluesowi i los chciał, że ich drogi niejednokrotnie krzyżowały się w tym samym miejscu. Wspólnie występowali w zespołach Blues Incorporated oraz Graham Bond Organization aż wreszcie spotkali się razem z Claptonem w The Bluesbreakers. Co ciekawe istnieli dla siebie tylko w pracy. Anegdota głosi, że poza muzyką nie mieli absolutnie żadnych wspólnych tematów, które mogliby podjąć w rozmowach. Od początku znajomości Claptona z Brucem ten pierwszy zafascynowany był jego podejściem do wykonywanego zawodu. Niejednokrotnie na próbach dawał niesamowite popisy wirtuozerskiej basowej improwizacji natomiast na koncertach nie mógł zbytnio wychylać się przed orkiestrę, której despotycznym dyrygentem był Mayall. W lipcu 1966 roku zapadła kluczowa decyzja. Clapton opuszcza mury The Bluesbreakers a wraz nim odchodzi Bruce. W nowym rozdziale kariery pomóc miał Baker, który po rejteradzie dwóch wyżej wymienionych pozostawał w zawieszeniu. Gdy udało się go namówić do wspólnego projektu, powstała istna mieszanka wybuchowa ludzi wychowanych na różnych muzycznych i kulturowych wartościach. Anglik (Clapton), Szkot (Bruce) oraz Irlandczyk (Baker) stworzyli fantastyczny egzotyczny tercet, który początkowo miał nosić nazwę Sweet’n’Sour Rock’n’Roll lecz ostatecznie na festiwalu Jazz And Blues w Windsorze zadebiutowali pod własnymi nazwiskami. To wydarzenie miało miejsce kilkanaście dni po zawieszeniu przez Claptona współpracy z Mayallem. Nazwa Cream pojawiła się dopiero po podpisaniu kontraktu płytowego z wytwórnią Reaction, która wydała pierwszy oficjalny singiel grupy "Wrapping Paper".

niedziela, 25 grudnia 2011

Jethro Tull - This Was (1968)

"The New Horses Shoeing Husbandry" – taki tytuł posiadała książka, którą pewien jegomość całkiem przypadkowo odkrył buszując bez zahamowań w domowej bibliotece swoich znajomych. Rzecz traktowała o sztuce podkuwania koni a jej autorem był wybitny angielski agronom z przełomu XVII i XVIII wieku. Autor znaleziska zafascynowany odkryciem drążył temat i historię twórcy dzieła do tego stopnia, że ochrzcił jego personaliami nazwę zespołu, który został bodaj najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem szeroko pojętego terminu art rocka. Oto początek historii zespołu Jethro Tull i jego charyzmatycznego lidera Iana Andersona, który prócz grzebania w cudzych rzeczach posiadł olbrzymi talent muzyczny i kompozytorski, pozwalający tworzyć rzeczy ponadprzeciętne...

Region North West England na czele z miastem Blackpool, to jedno z najchętniej odwiedzanych miejsc turystycznych w całej Wielkiej Brytanii. Jednak pewnemu dwunastolatkowi było zupełnie nie w smak, gdy musiał pozostawić rodzinne szkockie Dunfermline w imię rodzinnej przeprowadzki szukającej lepszego – pod względem zarobkowym – miejsca do życia. On sam, już w nastoletnim wieku, łączył edukację z pracą w czymś na kształt dzisiejszego saloniku prasowego. To właśnie tam, jak przyznał po latach, zaczął kształtować swój muzyczny gust i wyławiać pierwsze muzyczne pierwiastki. Wiedział również, że owe Blackpool nie jest wymarzonym miejscem do realizacji swoich pomysłów na życie, toteż czym prędzej zapragnął obrać kierunek na Londyn i tym samym rozpocząć nowy rozdział. Miał już własny zespół o nazwie The Blades, który już wówczas przejawiał tendencje do uciekania od klasycznych form rocka. Wtedy jeszcze w niczym nie przypominał brodatego multiinstrumentalistę z błyskiem twórczego szaleństwa w oku, odzianego w długi sięgający ziemi płaszcz. Co więcej – nie przypominał człowieka pewnego siebie z zapędami dyktatorskimi, chcącego decydować o absolutnie wszystkim. Taki wizerunek pojawił się pod koniec roku 1967, gdy w stolicy Anglii wraz z częścią zwerbowanej załogi z The Blades, zakłada nowy zespół. Charakterystyczna poza podczas grania na flecie, przypominająca brodzącego w wodzie bociana przysporzyła mu przydomek, który muzyczna prasa przytacza od ponad czterdziestu lat. Od zawsze Ian Anderson kojarzony jest, jako:

                                                BOCIAN Z FLETEM

Jethro Tull to Anderson a Anderson to Jethro Tull – prosta jak konstrukcja...fleta maksyma przez cały okres działalności zespołu miała swoje zastosowanie w praktyce. Ian dzielił i rządził, rozdawał wszystkie kraty, nie uznawał słowa sprzeciwu. Był człowiekiem trudnym we współpracy ale jego twórczość broniła się sama. Świat muzyki nie pamięta dziś o jego świcie, która towarzyszyła mu na poszczególnych etapach kariery. Nawet o gitarzyście Martinie Barre, mającego również wpływ na ukształtowania własnego niepowtarzalnego brzmienia. Jak już wspomniałem wcześniej, macierzysty The Blades przesunął swoje muzyczne akcenty w nieco inne rejony. Odważne postawienie na flet, jako wiodący instrument było posunięciem o tyle odważnym co...szalonym w gruncie rzeczy. W owym czasie zespoły, szukając swojej muzycznej drogi, imały się różnych zabiegów. Ale plebejski flet? Dopiero poznanie przedstawionej na wstępie książki utwierdziło Andersona w przekonaniu, że trzeba dalej podążać tym tropem. Zaprzestano żonglerką nazwami zespołu i takie mutacje jak: Navy Blues, Ian Henderson’s Bag O’ Blues, The John Evan Smash czy też Candy Coloured Rain ustąpiły miejsca stałej nazwie Jethro Tull na cześć wiadomego jegomościa. Od tej chwili wizerunek plebejskich minstreli dających występ w wiejskiej karczmie towarzyszył im niemal na każdym kroku. Ich muzyka niosła ze sobą dźwięki skrzypiec, mandoliny, lutni, bałałajki, gwizdka, dzwonka i Bóg wie czego jeszcze. Czerpanie garściami z muzyki gotyckiego średniowiecza i modyfikowanie jej na rockową modłę stało się oknem wystawowym formacji. Należy tu jednak zaznaczyć, że zanim nagrali swoje dzieła wybitne takie jak "Aqualung" czy też "Thick as a Brick" był jeszcze debiut, który nie do końca wpisywał się w przedstawiony dwa zdania wyżej pejzaż.

niedziela, 30 października 2011

The Who - My Generation (1965)

Moda na bycie innym, oderwanym od rzeczywistości i niegodzącym się z panującymi standardami, objawiająca się buntem i negacją wszystkich przyjętych standardów obyczajowych, społecznych i politycznych, jest stara i sięga połowy wieku wstecz. W latach pięćdziesiątych Ameryka wręcz oszalała na punkcie filmów z udziałem Jamesa Deana, który w "Buntowniku bez powodu" ukazał całkiem nową postawę, będącą w opozycji do klasycznego wyglądu grzecznej młodzieży śpieszno przemykającej pomiędzy budynkami kompleksu Uniwersytetu Harvarda. Część zapatrzonych w niego młodych ludzi zrzuciła ciężkie okulary i niedzielne pulowerki na rzecz skór i w oparach spalin oraz błysku chromu przemierzała bezkresne drogi całego kraju z hasłem wolności na ustach. Tak było za oceanem. A jaka była odpowiedź młodzieży ze Zjednoczonego Królestwa? No cóż – była inna, uzależniona od panującej sytuacji w tym kraju...

Podczas gdy amerykańska gospodarka nakręcona przez ekonomiczne prosperity gwarantowała życie na wysokim poziomie, to jej brytyjska odpowiedniczka dopiero dźwigała się z kolan po drugim światowym konflikcie. Młodych wyspiarzy nie było stać na motocykle i samochody (może co najwyżej odpady z wojskowego demobilu), które w jakimś stopniu  pozwalałyby przyjąć modę amerykańskich kolegów. Trzeba było szukać innych rozwiązań. Potrzebą chwili było zatem wykorzystanie rebelii rock and rolla oraz dwóch wówczas najważniejszych ruchów młodzieżowych w kraju: Rockersów czyli skórzanych jegomości ochoczo zagłuszających spokój wspomnianym towarem z demobilu oraz ich przeciwników Modsów, hołubiących kolorowe świecidełka połączone z wymyślnymi kostiumami. Na takim planie gdzieś w 1962 roku powstaje zespół The Detours, jeden z kilkuset grający w lokalnych klubach i pubach. Anegdota głosi, że gdy pewnego razu ktoś zapytał ich o nazwę nie kryjąc przy tym zdziwienia zapytał: "What? The Who?" miał usłyszeć: "That’s right, The Who!". Tak właśnie narodziła się nazwa pod której szyldem działał zespół, zapewniający ciągłe zajęcie producentom sprzętu muzycznego. Oto początek historii The Who i jego opracowań w postaci:
STUDIUM WANDALIZMU

Grać i przy tym być zauważonym, to dwie osobne sprawy. Naszym bohaterom z The Detours udało się i jedno i drugie. Wpadli w oko wydawcy muzycznemu Peterowi Meadonowi  który zabrał się za roszady w składzie by – jego zdaniem – arogancka postawa na scenie, którą zobaczył była jeszcze bardziej wyrazista. Odchodzi zatem dotychczasowy wokalista Colin Dowson oraz niemrawy perkusista Doug Sanden. Na polu bitwy pozostaje drugi głos Roger Daltrey, gitarzysta Peter Townshend, basista John Entwistle oraz nowopozyskany z błyskiem szaleństwa w oku bębniarz Keith Moon. Meadon zmienia nazwę na The High Numbers, ubiera młodych ludzi według stylistyki Mods i notuje strzał w sam środek tarczy. Ich dynamiczne wersje ówczesnych przebojów w połączeniu z estradowym gniewem zjednują sobie olbrzymią popularność wśród klubowego proletariatu. Jako The High Numbers nagrali tylko jeden kawałek "I'm A Face" będący zresztą zapożyczeniem piosenki "Got Love If You Want" Slima Harpo amerykańskiego bluesmana i wirtuoza harmonijki ustnej. Po wspomnianych wyżej sukcesach i pod wpływem bodaj dwóch ich kolegów z branży filmowej, których nazwisk niestety nie pamiętam, zmieniają nazwę na bardziej...medialną, związaną z historią powstania ujętej wcześniej anegdoty. Zespół The Who miał zapoczątkować nową jakość w historii rocka, ba wręcz tę historię miał tworzyć. Na jednym z pierwszych występów pod nową nomenklaturą, Townshend źle obliczył skok na scenie i przy okazji złamał gryf o nisko zawieszony sufit. Widząc radość widowni, postanowił dokonać żywota całego instrumentu i ku uciesze fanów, roztrzaskał go w strzępy i rzucił w wiwatujący tłum. To był precedens do późniejszych świadomych ekscesów na estradzie. Wandalizm, arogancja, agresja czasem nawet chamstwo stały się wizytówką The Who. Gitary, które z furią dewastowane były o wzmacniacze wywoływały przeraźliwe dźwięki a w połączeniu z latającymi nad głowami muzyków zestawem perkusyjnym wręcz strach o ich życie i zdrowie. Niestety dla otoczenia ich zachowanie nagminnie opuszczało koncertowe sale. Właściciele hotelów drżeli jak osiki na wieść, że w ich przybytku mają rezydować przedstawiciele londyńskiej dzielnicy Sheperd’s Bush. Po ich "wizytach" pokoje hotelowe nie różniły się niczym od bitewnego pobojowiska, toalety przypominały pomieszczenia w stanie surowym a odbiorniki telewizyjne testowały teorie grawitacji Sir Isaaca Newtona lotem swobodnym z okna pokoju wprost na ulicę. Byli na tyle szaleni, że kiedyś zawrócili nawet taksówkarza z drogi na lotnisko, bo Townshend zwyczajnie "zapomniał" sobie o tym rytuale. Coś takiego odstraszało firmy fonograficzne od propozycji wydania pełnej debiutanckiej płyty. Dopiero pewien niezależny producent muzyczny, niejaki Shel Talmy, widząc w nich potencjał i zainteresowanie publiczności, postanowił wywalczyć dla nich kontrakt w wytwórni Decca. Były zatem podstawy do nagrania oficjalnego debiutu.

niedziela, 23 października 2011

Electric Light Orchestra - The Electric Light Orchestra (1971)

Przemysłowe Birmingham jest miastem, które na przestrzeni dziejów widziało już wiele rzeczy niezwykłych, przełomowych i innowacyjnych. To tutaj niejaki John Hall Edwards zrobił pierwsze zdjęcie rentgenowskie a inny wielki swojej epoki James Watt, zapoczątkował Wielką Rewolucję Przemysłową w Anglii udoskonalając maszynę parową. Muzycznie też nie ma się czego powstydzić. Miejski organizm w swoich żyłach pompował początki twórczości takich gigantów, jak Black Sabbath czy też Judas Priest. Zanim to jednak nastąpiło, miasto żyło w erze dominacji "Merseyside Boys" oraz ich muzycznej opozycji w postaci The Who i The Rolling Stones. Właśnie w tym miejscu, w roku 1965, rozpoczyna się historia Electric Light Orchestra o nazwie...The Move.

Byli kolejnym z tłumu naśladowców The Beatles. W zasadzie spokojnie można wymieniać ich jednym tchem obok zapomnianych już dziś The Dave Clark Five, Gerry & The Pacemakers, Herman’s Hermits czy też Manfred Mann by zakończyć wyliczankę tylko na tej czwórce. W odróżnieniu od nich nie mieli najmniejszego zamiaru do końca życia pić wody ze źródełka, które wytrysło przy fortunie kwartetu z Liverpoolu. Dodatkowo mieli olbrzymi atut w ręku w postaci nietuzinkowego człowieka, jakim niewątpliwie był niejaki Tony Secunda. Muzyczny agent, promotor i cwaniak pełną gębą stanowił drogę do komercyjnego sukcesu a poza tym miał wizję, którą powoli zarażał pozostałych członków formacji. Mieli wypełnić niszę pomiędzy The Beatles a The Who nie będąc jednocześnie ich słabszymi wariantami. Innymi słowy: mieli ładnie wyglądać, tworzyć melodyjne kompozycje, eksperymentować z brzmieniem a jednocześnie być autentycznymi wandalami ale tylko na scenie w ramach komercyjnego show. Secunda dbał by ekscentryczne zachowanie nigdy nie opuściło sal koncertowych (w przeciwieństwie do The Who) dlatego pierwsze występy na żywo w londyńskich klubach kończyły się tylko niewinnym rozbijaniem telewizorów z wystąpieniami polityków a także ośmieszaniem tychże (czytaj ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Harolda Wilsona), preparując ich zdjęcia w otoczce erotyczno-karykaturalnej. Z tego powodu dość często odwiedzali mury sądów odbierając kolejne pozwy o zniesławienie. Tak miało być. Chodziło przecież o rozgłos i autopromocję. Spryciarz Tony Secunda triumfował gdyż jego plan zaczął się spłacać. Było blisko, coraz bliżej ale brakowało jednego ważnego elementu: muzycznego lidera z prawdziwego zdarzenia. Taki się znalazł i okazał się żyłą złota. Nazywał się Jeff Lynne i miał poprowadzić zespół na jeszcze wyższe szczyty. Czas pokazał, że tego dokonał. Ale już pod całkiem innym szyldem...

SKRZYPEK NA DACHU

Multiinstrumentalista przyszedł z mało znanej wówczas formacji Idle Race (wcześniej Nightriders) w której już na debiutanckim albumie "The Birthday Party" realizował swoje pomysły związane z brzmieniem instrumentów smyczkowych w otoczce melodii rodem z The Beatles. Ich twórczość nie przypadła do gustu nikomu toteż grupę opuścił i zawitał do formacji menedżera Secundo. Było to o tyle dziwne, że przecież sami Beatlesi wykorzystywali instrumenty "nie-rockowe" w swojej muzyce. (chociażby kompozycja "Eleanor Rigby" z albumu "Revolver") ale im o dziwo takie eksperymenty uchodziły płazem. Przychodząc do The Move, Lynne był już człowiekiem muzycznie ukształtowanym i dokładnie wiedział co chce grać i w jaki sposób przekazać swoją twórczość słuchaczom. Spotkał tu osoby, które poniekąd sympatyzowały z takimi pomysłami. Roy Wood, utalentowany wiolonczelista, gitarzysta i operator instrumentów dętych oraz perkusista Beverly Bevan szybko podchwycili jego zamiary. Dodatkowo Lynne wykorzystał fakt, że formacja miała już głośny wydźwięk na muzycznych salonach spowodowany wspomnianymi ekscesami oraz niezmordowanego Secundo, który pieczołowicie pilnował by nie podzielić losu Idle Race i nie przesadzać zbytnio z muzycznymi eksperymentami. Na początku wszystko funkcjonowało sprawnie jak dobrze naoliwiona maszyna. W pewnym momencie zespół po serii występów okraszonych paletą dźwięków w postaci instrumentów smyczkowych i fletów w towarzystwie gitary elektrycznej i perkusji, postanowił dokonać "oczyszczenia" i podryfował w kierunku klasycznej twórczości Johna Lennona i spółki. Nie wiadomo co było przyczyną takiego stanu rzeczy ale był to moment o tyle przełomowy, że stanowił de facto muzyczny koniec przedsięwzięcia pod szyldem The Move. Secundo usunął się całkowicie w cień a tercet w osobach: Lynne/Wood/Bevan nie zrezygnował z kierunku obranego wcześniej. Anegdota głosi, że wszem i wobec ogłaszali kontynuację koncepcji The Beatles obranej na wydawnictwie "Magical Mystery Tour" z roku 1967 wzbogaconej oczywiście o smyczkowy potencjał. Tak oto w 1970 roku powstał niesamowity, oryginalny i innowacyjny zespół po nazwą wiele mówiącą i skrywającą muzyczne credo: Electric Light Orchestra.

niedziela, 2 października 2011

Tyrannosaurus Rex - My People Were Fair... (1968)

Trzydziestego dnia września roku pańskiego 1947 londyńska gmina Hackney wciąż nie mogła otrząsnąć się po zniszczeniach spowodowanych II Wojną Światową. Bezlitosne naloty sił powietrznych III Rzeszy na stolicę Zjednoczonego Królestwa, obróciły krajobraz tego miejsce w perzynę. Tego też dnia w tym miejscu, na świat przychodzi chłopiec, który ma to szczęście w nieszczęściu, że okrucieństwa światowego konfliktu doświadczał tylko z widoku otoczenia. Pochodził z robotniczej rodziny i dorastał w otoczeniu ruin, ubóstwa i przemocy. Nazywał się Mark Field ale późniejsze jego losy sprawiły, że tego nazwiska nie pamiętał praktycznie już nikt. Nigdy...

Od zawsze musiał być inny, czymś się wyróżniać na tle rówieśników. Uważał się za lepszego od innych, idealistę, który stworzony został do wyższych celów aniżeli partycypowania w gangsterskim światku do którego przez pewien okres należał. Interesował się literaturą fantastyczną, horrorami aż wreszcie w pewnym momencie cały jego świat wywrócił się do góry nogami po usłyszeniu pewnego artysty. Był nim jeden z pionierów rock and rolla Bill Haley. Od tego czasu nie chciał robić nic innego prócz grania i tworzenia muzyki. Udzielał się w zespole Suzie And The Hoola Hops, tym samym, który na świat wydał słynną brytyjską piosenkarkę i aktorkę Helen Shapiro. Obrawszy kurs na subkulturę Modsów, charakteryzującą się upodobaniem do idealnie dopasowanych garniturów, posiadł niezmierzoną ilość przeróżnych dewiacji. Ubrania zmieniał co trzy godziny, przypisywał swoje małe sukcesy siłą wyższym (słynna magiczna gitara Eddiego Crochana, którą miał ponoć dotknąć) a nader wszystko nie chciał być stale kojarzony z jednym nazwiskiem. Był Mark Field, potem Toby Tyler (porzucił je bo próba grania na modłę Boba Dylana nie spotkała się ze zbytnim entuzjazmem), Marc Bowland aż wreszcie Marc Bolan pod którym znany jest po dziś dzień. Oto początek historii człowieka, który nigdy nie był muzycznym geniuszem ale wykorzystał ówczesna koniunkturę i wypłynął na szerokie wody. Oto historia muzyka, który napisał początek glam rocka w postaci utworu "Ride A White Swan". Ale zanim to nastąpiło trzeba cofnąć się kilka lat wstecz.

ELF O WIELU NAZWISKACH

Mając około lat osiemnastu porzuca karierę modela, telewizyjne epizody a nader wszystko edukację i wyjeżdża do Francji. Tam, jak później relacjonował, poznał kogoś w rodzaju swoistego medium, czarnoksiężnika u którego gościł i miał widzieć rzeczy w które zwykły śmiertelnik nigdy by nie uwierzył. Na rodzinną Wyspę wraca oczytany, bogaty w wiedzę greckiej mitologii oraz twórczości Tolkiena. Tworzy muzykę, którą zainteresowała się wytwórnia Decca. Trafia pod jej skrzydła ale tu pojawia się zgrzyt. Włodarze narzucają mu nowe imię – Marc Bowland. Nie jest tym faktem zadowolony bo dotychczas sam decydował o swoim scenicznym image. Po licznych przepychankach obstaje przy swoim. Po raz pierwszy pojawia się Marc Bolan, będący modyfikacją niechcianego pseudonimu. W 1965 roku wydaje singiel "The Wizard/Beyond The Rising Sun" opowiadający o wspomnianej przygodzie nad Sekwaną. Utwór wzbudza tylko uśmiech politowania wśród krytyków i bywalców muzycznych pubów. Również wytwórni Decca dostaje się rykoszetem i nie mogąc sobie pozwolić na zmącenie swojej reputacji, rozwiązuje z Bolanem kontrakt. Wobec powyższych faktów, nasz bohater przyjmuje propozycję legendarnego dziś zespołu John’s Children, który przedkładał swoją sceniczną nagość i narkotykowe ekscesy nad własną twórczość. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś wielu uważa ich za prekursorów psychodelicznych form w muzyce. Bolan w dłuższej perspektywie nie mógł znieść ich zachowania oraz cienia wokalisty Andy’ego Ellisona i zespół opuścił. Wiedział, że tylko twór stworzony według jego wizji przyniesie mu upragnioną sławę. Zaczął kompletować zespół. Wraz z Stevem Turnerem (aka Steve Pelegrine Took) założyli formację, której nazwa według filozofii Bolana, sugerowała zderzenie się jego fascynacji mistycyzmem z prześmiewczym podejściem krytyków do jego twórczości. Tak narodził się Tyrannosaurus Rex, będący protoplastą późniejszego T.Rex – kultu na tanecznych parkietach lat siedemdziesiątych.

sobota, 3 września 2011

Genesis - From Genesis To Revelation (1969)

Niesamowita i pełna zaskakujących wydarzeń kariera zespołu zaczyna się w 1966 roku w publicznym angielskim liceum Charterhouse. Mury tej instytucji, nie raz nie dwa, drżały w posadach od głośnej (dosłownie i w przenośni) rywalizacji dwóch szkolnych zespołów: The Garden Wall i The Anon. Słowne przepychanki, złośliwe uwagi a nawet czyny, wpisały się w krajobraz placówki w sennym Godalming. Jak w takich warunkach miał powstać zespół, który przez lata działalności, zaprzeczał wszelkim prawom muzycznego show-biznesu?

W jedności siła. Taki zamysł zaświtał w głowach młodych muzyków i tuż po rozpoczęciu nowego roku szkolnego, dogadali się, zakopali wojenny topór a najlepsi z nich połączyli siły by kontynuować karierę pod innym szyldem, który...nigdy nie był ich pomysłem. Z The Garden Wall przyszedł wokalista Peter Gabriel, pianista Tony Banks oraz perskusista Chris Stewart natomiast z drugiego obozu: gitarzysta Anhony Phillips i wszechstronny muzyk Mike Rutheford. Tak oto wykrystalizował się pierwszy skład zespołu, który nigdy nie rozwiązał się oficjalnie a do dziś działa na zasadzie wspólnego konceptu komponowania, towarzystwa wzajemnej koncertowej adoracji i Bóg wie czego jeszcze. Zespołu nie ma ale kariera ma się dobrze. Gdzie tu logika? W tym przypadku nie istnieje...

OTWARCIE KSIĘGI RODZAJU

Nazwa grupy jest dziełem ich starszego kolegi, również absolwenta Chaterhouse, Jonathana Kinga, który z powodzeniem pracował wówczas w wytwórni Decca Records. Muzycy dostarczyli mu nagrania demo a on zajął się resztą. Pomógł zorganizować profesjonalne nagrania i wymyślił nazwę Genesis. Niestety, King był tylko współpracownikiem, nie posiadającym większej siły przebicia ani mocnych znajomości, dlatego mógł ograniczyć się tylko do skromnych działań promujących. Trwające rok z lekkim okładem wysiłki wreszcie przyniosły skutek w 1968 roku. Udało się wypromować i nagrać singiel "The Silent Sun", który miał być biletem do dalszej kariery a sama wytwórnia od jego powodzenia, uzależniała dalszą współpracę. Utwór wywołał skromne zainteresowanie ale klapą nie był. Decca Records dała zielone światło na kolejne nagrania i wreszcie, ku uciesze Kinga i Genesis, na początku 1969 roku zapadła decyzja o wydaniu debiutanckiego materiału "From Genesis To Revelation". Albumu, który wtedy miał być kluczem do bram muzycznego raju a okazał się komercyjnym rozczarowaniem i zlepkiem myśli nad zakończeniem kariery, będącej jeszcze w głębokich powijakach.

piątek, 26 sierpnia 2011

Queen - Queen (1973)

Końcówka lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych. Bywalcy zapyziałych studenckich klubów w londyńskich dzielnicach Hammersmith and Fulham, Hampstead względnie Soho, oklaskują występy amatorów, grających pod szyldami Johny Qualle And The Reactions, Beat Unlimited i Smile. Niepozorni, lekko stremowani młodzi ludzie zarabiają w ten sposób na swoje utrzymanie. Nad ranem zwijają manatki i rozchodzą się do domów. Dwóch z nich zna się od lat. Podają sobie ręce i mówią „do zobaczenia jutro”. To gitarzysta Brian May i perkusista Roger Meddows-Taylor.

Na dłuższą metę takie życie nie miało sensu. Przynajmniej tak stwierdził nasz duet bohaterów i postanowił czym prędzej wyrwać się ze sterylnego klubowego naczynia i wejść na muzyczne salony. Najlepiej z własnym, nowym zespołem. Na początku 1972 roku ten plan powoli zaczął kiełkować. Skaperowali basistę Johna Deacona i – przede wszystkim – tajemniczego intrygującego wokalistę o pseudonimie Larry Lurex. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że w jego osobie odnajdą brakujące ogniwo do potężnego sukcesu, zapisanego w aktach przeznaczenia. Człowiek, którego charyzma, energia i wrodzona egzotyka porywała tłumy biorąc ich na świadków swojej supremacji na światowych scenach rocka i popu. Miał być forpocztą ich popularności aż po dzień dzisiejszy, gdy nie ma go już wśród żywych.

PRZYGOTOWANIA DO KORONACJI

Urodzony w Zanzibarze Lurex naprawdę nazywał się Frederick Bulsara a w jego żyłach arabskie erytrocyty mieszały się z hinduskimi leukocytami. Na poczet nowego zespołu, zmienia pseudonim na Mercury, dodając pieszczotliwą wersję swojego prawdziwego imienia: Freddie. Zamierzchła legenda głosi, że początkowo zespół nazywać się miał Queer, co w wolnym tłumaczeniu znaczy mnie więcej "odszczepieniec", "odmieniec" albo "dziwadło". W pewnych londyńskich i nie tylko kręgach, słowo to oznaczało zbyt dosadne określenie homoseksualisty. Koniec końców przyjęto szyld Queen, który też miał swoją wymowę i przystąpiono do rozpisywania materiału na debiutancki album. Inspiracji szukano praktycznie wszędzie, nawet za oceanem. Podstawą miał być królujący wtedy glam, ostre mocne dźwięki rozkręcającego się jak karuzela hard rocka, melodie rodem z nieformalnych wtedy nagrań rodzącej się Abby, trochę psychodelii a nader wszystko sceniczna maniera i szyk rodem z Broadwayu i złotej ery tamtejszego kabaretowego życia. Po ogromie wysiłku marketingowego i promocyjnego wreszcie udało się w 1972 roku podpisać kontrakt z wytwórnią EMI.