poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Damn Yankees - Don't Tread (1992)

Amerykanie, to dziwna nacja. Co rusz potrafią gloryfikować z pozoru dziwne incydenty a ich autorów wynosić do rangi bohaterów. Dlatego wielce prawdopodobne jest, że gdyby Tommy Shaw ocalił łosia od tradycyjnego corocznego odstrzału w ciemnych i bagnistych lasach północnego Oregonu, to zapewne takowym by w opinii publicznej został. Skąd taka błyskotliwa dygresja? Przekonajcie się sami...
 
Damn Yankees na początku lat dziewięćdziesiątych to była marka i towar najwyższej jakości. Byli wszędzie tam, gdzie potrzeba chwili, nakazywała obecność bożyszcza mas. Brali udział w muzycznej kampanii przy okazji Igrzysk olimpijskich w Barcelonie, jednocześnie promując swój drugi album o którym będzie tu mowa. A propos - trzeba im przyznać, że swoje pięć minut umieli perfekcyjnie wykorzystać i skomasować jej dziedzictwo przez tak krótki okres. "Don't Tread" był niezamieżonym pożegnaniem z wielkim muzycznym światem, który mieli u stóp. Zasłużenie płyta, jak i sam zespół, stanowi zacne grono ikon amerykańskiego melodyjnego Rocka. Dzisiejszy odcinek sponsoruje właśnie wspomniany "Don't Tread" i hasło:

OSTATNI LOT TRZMIELA

Sama płyta w prostej linii odziedziczyła spuściznę debiutu. Już początek w postaci utworu tytułowego, nakazuje nam porzucić myśli o jakimkolwiek ukłonie w stronę czegoś innego, niż to, do czego przyzwyczaili swoich fanów. "Fifteen Minutes Of Fame" to kompozycja, których pełno w ich dorobku. Przebojowy riff i współgrający z nim refren. Sztampa, schemat i istota - czyli to, co tygryski z wymalowanym uśmiechem AOR lubią najbardziej. Trzeci w kolejności, to drugi najbardziej rozpoznawalny hit Damn Yankees. Motoryka i melodyjność "Where You Goin' Now" rzuca na kolana koneserów takiego stylu i objawia prawdę absolutną: Tak właśnie powinien brzmieć hymn gatunku i utwór kojarzony z nim przez następne dekady. Kolejne "Dirty Dog", "Mister Peace" oraz "Silence Is Broken", to wałki w owym czasie wykorzystane w produkcjach filmowych. Największą karierę zrobił ten ostatni, towarzysząc skądinąd sympatycznemu Jean Claudowi Van Damme'owi w obrazie "Nowhere To Run", czyli "Uciec, ale dokąd ?" idąc za rodzimym tłumaczeniem klasyków tej profesji. Druga część płyty kropka w kropkę stanowi lustrzane odbicie jej pierwszej odsłony, toteż wyliczanie charakterystycznych cech trącałoby niepotrzebnym zanudzaniem czytelnika.


Jak to w życiu bywa, gdy przychodzą sława i pieniądze za pan brat w ich towarzystwie pojawia się efekt zmęczenia materiału. Z tą różnicą, że członkowie Damn Yankees nie chcieli przekuć tej zaraźliwej cechy na nowy LP. Były podchody, były próby, była koncepcja nowego albumu, który w okolicach 1998 roku miał wygodnie usadowić się na półkach sklepowych i nosić tytuł "Bravo". Wiedzieli, kiedy zejść ze sceny niepokonnanym, bo miałem okazję słyszeć nowe kawałki, które w efekcie znalazły się na solowym projekcie Shawa "7 Deadly Zens", który na początku nowego Millenium trafił na rynek. To było zjadanie własnego ogona a i prezentowany poziom kompozycji pozostawił po sobie przemożną ochotę na ziewanie. Potem wytwórnia wypuściła dwie kompilacje największych przebojów, ale jak to bywa z tego rodzaju wydawnictwami, były one marną próbą nabicia sobie kabzy.
Jak potoczyły się dalsze lody członków zespołu ? Wszyscy powrócili do swoich macierzystych kapel i kontynuowali z większym bądź mniejszym skutkiem działalność muzyczną. Niektórzy z nich, jak Shaw i Blades otwarli projekt "Shaw Blades", którego nie słyszałem na uszy. Przedstawiona tu płyta w pełni świadomie wchodzi do panteonu gwiazd gatunku, który niewątpliwie po zawieszeniu działalności Damn Yankees, został srogo osierocony...
Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz