piątek, 19 sierpnia 2011

Damn Yankees - Damn Yankees (1990)

Tego dnia parking przed wytwórnią Warner Brothers Studio świecił pustkami. Skąpany w gorącym kalifornijskim słońcu,obserwował senne i leniwe popołudnie w tej części Los Angeles. Nagle Idylle przerwał warkot silnika, który charakterystyczny był dla Cadillaca Seville, modelu produkowanego od 1975 roku. Owa motoryzacyjna piękność z piskiem wjechała na plac, zatrzymała się w wyznaczonym miejscu a jej właściciel, dość niski jegomość w czarncyh gustownych okularach, trzasnął z przękąsem drzwiami, spojrzał na błękitne niebo i spokojnie zapalił ulubionego papierosa znanego koncernu British American Tobacco...

Tym tajemniczym człowiekiem był Tommy Shaw, który jako pierwszy przyjechał do studia nagraniowego, należącego do kompleksu WB. Delektując się tytoniowym smakiem, cierpliwie oczekiwał na przyjazd kolejnych, którzy w czerwcowe dni mieli nagrać swój debiutancki album. O kim mowa? O zespole, który swoją nazwę wziął ze znanego musicalu oraz słynnego okrzyku fanów baseballa. Oto przed Wami Damn Yankees, czyli:

GALOP RÓŻOWEGO SŁONIA 

Shaw nie był postacią anonimową. Zapewne takowa nie miałaby najmniejszych szans na szybkie załatwienie formalnośći związanych z organizacją sesji nagraniowej. Muzyk i wokalista, który bardzo dobrze wypromował się w zespole Styx, gdzie z powodzeniem zastąpił swojsko brzmiącego Johna Curulewskiego, po mistrzowskim albumie Equinox. Wszystko trwało w najlepszej komitywie aż do roku 1989, w którym to Tommy S. postanowił zmienić coś w swoim zawodowym życiu. Po głowie tłukł mu się pomysł na granie i tylko kwestią szybkiego skaperowania załogi odmierzał czas do realizacji pomysłu. Kogo zatem zaczarował nową wizją? Ano nie byle kogo. Gitarzysta i taki sobie śpiewak Ted Nugent swoją imienna karierę rockmana kontynuował od połowy lat siedemdziesiątych, basista Jack Blades to filar również takowego Night Ranger. Tylko Michael Cartellone swoja perkusją nie miał większej okazji do czarowania, choć w jego życiorysie płynie nazwa Lynyrd Skynyrd. To tyle tytułem sztywnej formalności.
Gdy wszyscy zebrali się o wyznaczonej godzinie w dzrzwiach przywitał ich producent Ron Nevison, który tylko raz i tylko w tym momecie zaszczyci swoją szacowną obecnością ten tekst. Otwarte podwoje sprawiły, że zespół zaczął nagrywać debiutancki stuff na pelny LP i już po kilku dniach środkowej części roku pańskiego 1990 można było obwieścić światowemu komitetowi AOR: Oto na świat przyszedł imienny album Damn Yankees, którego zawartość zdominowała muzyczne środki przekazu spod szyldu MTV. Warto w tym miejscu przypomnieć pewne fakty. Okres debiutu, to szczytowy moment rozkwitu amerykańskiego melodyjnego rocka. Moda na niego była tak potężna, że jego elementy wykorzystywane były w każdej dziedzinie życia. Zaczynając od szeroko rozumianego image aż po działalność gospodarczą i medialną.


Sam album charakteryzyje się klasycznym brzmieniem amerykańskiego melodyjnego Hard Rocka. Łagodny feeling oraz to niesamowite i specyficzne, wręcz bezczelnie trywialne "miękkie" gitarowe zagrywki. Już pierwsze takty i pierwsze dźwięki otwierającego album utworu "Bad Reputation" definiują tożsamość tego wydawnictwa i muzycznych czasów, które sobą reprezentuje. Chwytliwy riff ubrany w przebojowy refren. Nie trzeba być wielki myślicielem i nawet umysł, który został jeszcze na wczorajszym zakrapianym spotaniu szybko i łatwo wysnuje wniosek o pewnym schemacie, który ten utwór zwiastuje. Nie inaczej, praktycznie cały album od jednego srebrzystego brzegu do drugiego, wypełniony jest tego typu kompozycjami. Bez znaczenia, czy słyszymy "Coming Of Age" wyraźnie z wycieczkami w stronę rdzennego country, buńczucznie sławiący własne imię "Damn Yankess" albo bliźniaczo do siebie podobnych "Mystified", "Piledriver" tudzież trzymających kanony AOR i ogólnego schematu wpisanego w obraz omawianej płyty "Rock City", "Runaway" i "Tell Me How You Want It". Mimo tego, całość może się podobać i ten luz oraz radość grania, zawzięcie popycha nas do kolejnego odsłuchu. Celowo pominąłem w wyliczance dwa utwory, dwie perełki wyraźnie lśniące wśród całości. Pierwszy wspomniany, to "Come Again" z kapitalnie melodyjnymi zaśpiewami i koncepcją budowy, opierającą się o teksański wyzwolony blues rock. Palce lizać. Natomiast drugi z najlepszych, to praktycznie zagadnienie na osobną rozprawkę. Ponad czterominutowy "High Enough", to największy hit zespołu. Kawałek, który szturmem zdobył listy przebojów i grany jest w rozgłośniach radiowych aż po dziś dzień. Gwarantuję, że każdy z Was, słyszał go przynajmniej raz w życiu.
Tak oto zespół Damn Yankees w momencie znalazł się na absolutnym topie w USA. Ich materiał wykorzystywany był w filmach (chociażby w drugiej odsłonie Gremlinów). Olbrzymia popularność i sława towarzyszyła im na każdym kroku. Debiut dorobił się statusu podwójnie platynowej płyty i pozycję jednej z perełek gatunku, do czego niżej podpisany przykłada swoje poparcie. Zjawisko związane z olbrzymim wzięciem można porównać do pędu olbrzymiej masy, którą ciężko powstrzymać na obecnym etapie i która przyciąga uwagę czymś charakterystycznym. Dlatego wybacz drogi czytelniku zbyt pokrętny tytuł niniejszego wywodu...

Ocena: 8,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz