Cały muzyczny świat jak długi i szeroki, niezmiernie
poruszony był tragedią, jaka spotkała Lynyrd Skynyrd, chociaż katastrofa
lotnicza kolejnego wynajętego samolotu z gwiazdami na pokładzie nie była już
takim szokiem, jak dawniej. Świeżo w pamięci przewijały się obrazki z miejsca
tragedii, w których zginęli wybitni artyści swoich czasów: Ritchie Valens, The
Big Boper, Buddy Holly czy też Otis Redding. Łzy fanów nie zdążyły jeszcze
wyschnąć po śmierci Elvisa Presleya a dwa miesiące później ponownie drążyły smutne
oblicza na wieść o tragedii na bagnach w okolichach Gillsburga w stanie Missisipi.
Rok 1977 przeszedł do smutnej historii całej ówczesnej i poniekąd współczesnej
muzyki. Dnia 20 października Ronnie Van Zant i Lynyrd Skynyrd stali się tym,
czym zawsze chcieli zostać: legendą...
Album "Street
Survivors" miał być brzmieniowym apogeum na które zespół wciąż
czekał i którego usilnie przez lata poszukiwał. Był też jednocześnie swoistym
wyrokiem losu, bo seria koncertów, które miały go promować, zmusiły Lynyrd
Skynyrd do zintensyfikowania estradowych występów. Trzy dni po jego wydaniu
wyruszyli w ostatnią, jak się okazało, drogę. Zanim to nastąpiło, gotowy
materiał został nagrany w Criteria Studios na Florydzie i dał odpowiedź
dlaczego krótki odpoczynek po serii wyczerpujących koncertów na japońskiej
ziemi był tak bardzo zespołowi potrzebny. Po powrocie do pracy muzycy byli
ponownie w świetnej formie. Nowy materiał był równie dobry, jeśli nie lepszy od
ich wcześniejszych produkcji, bez uwzględniania rzecz jasna absolutnie
nieosiągalnego pod względem kompozycyjnym debiutu. Znalazły się na nim utwory
autorstwa dyżurnych kompozytorów zespołu: wokalisty Van Zanta oraz gitarzystów:
Allena Collinsa, Gary’ego Rossingtona oraz nowego w tym towarzystwie, również
wioślarza: Steve’a Gainesa. Efekt pracy wyżej wymienionych doprowadził do
uzyskania tego, na co czekali od dawna. Fantastycznego, swoistego brzmienia,
które wynikało z połączenia wcześniejszych wpływów, jakimi muzycy byli
poddawani. Eric Clapton, Bad Company, Free, muzyka country a nawet blues w
funkowej odmianie – to wszystko wyraźnie było słychać na omawianej płycie.
Lynyrd Skynyrd znaleźli swoje apogeum, swój szczyt, swoje muzyczne niebo.
Paradoksalnie to właśnie niebo było ostatnim miejscem, gdzie widziano ich
wszystkich razem na pokładzie samolotu. Uśmiechniętych, dumnych z siebie i u
szczytu sławy.
PRZERWANY LOT
Wszyscy Ci, którzy jako pierwsi usłyszeli na początku października 1977 roku efekt pierwszego tłoczenia albumu, byli pod jego ogromnym wrażeniem. Mimo, ze Gaines był nowym nabytkiem grupy, pozwolono mu umieścić na płycie dwie własne kompozycje: "I Know A Little" z rubasznym i energetycznym boogie na pokładzie oraz "Ain’t No Good Life" z wyraźnym bluesowym zabarwieniem. Na wszystkich kompozycjach doskonale słychać, jak zespół powoli zaczął odchodzić od młodzieńczej instrumentalnej fantazji na rzecz dojrzałej i technicznie zaawansowanej gry. Na najlepszym utworze na płycie: "That Smell", gitarzyści podobno aż kilkunastokrotnie aż do znudzenia nagrywali swoje partie, by uzyskać absolutną i niezmąconą perfekcję. Wyborna southern rockowa kompozycja z nienagannym warsztatem wokalno-instrumentalnym jest poniekąd nieświadomym wizjonerskim obrazem zapachu śmierci, która przy okazji częstych wypadków samochodowych, miała muzykom towarzyszyć. "One More Time", "You Got That Right" czy też "I Never Dreamed" jak ulał wpisywały się w obraz albumu, który miał połączyć wiele muzycznych stylów jakimi Lynyrd Skynyrd się inspirował i urobić je do konsystencji chemicznie czystego southern rocka. Zespół swoje osiągnął i stworzył album wyjątkowy i frapujący od pierwszej do ostatniej minuty trwania. Ukazał pełnie talentu, profesjonalizmu i muzycznej kultury. Płyta dorobiła się statusu złotej i jak wspomniałem na początku – wymagała ciągłej trasy promującej. Na nieszczęście dla siebie, zaczęli od południa Stanów Zjednoczonych...
Planowano, że zespół wypożyczy
samolot Jerry’ego Lee Lewisa, jednak w ostatniej chwili w wyniku
niedopatrzenia/zaniedbania (niepotrzebne skreślić) nie doszło do podpisania
umowy. Wynajęty w zamian za 100 tys. dolarów Convair CV-300, był w gorszym
stanie technicznym ale według inżynierów zajmujących się jego konserwacją,
zdatny do bezpiecznego i spokojnego lotu. Dodatkowo żeby przekonać do niego
zespół, maszyna paradowała z olbrzymią nazwą zespołu na dziobie. W drodze z
Lakeland na Florydzie do Greenville w Południowej Karolinie, samolot mocno
hałasował a prawy silnik kilkakrotnie stawał w płomieniach. Dwaj piloci mocno
bagatelizowali problem zapewniając, że nic się złego nie dzieje a wszystko jest
pod całkowitą kontrolą. Przed startem każdy z muzyków czuł coś niepokojącego
coś, co nie pozwalało wejść na pokład. W licznych wspomnieniach tych co
przeżyli i tych co widzieli ich przed odlotem, przewija się motyw niepokoju i
niepewności wręcz strachu przed wystartowaniem z lotniska.
Dziewięciu członków zespołu,
trzynastu techników i reporter telewizyjny Bill Sikes weszli do samolotu i w
trakcie podróży próbowali nie myśleć o widoku armii mechaników z marsowymi
minami, majstrujących coś przed startem przy każdej możliwej części ich środka
transportu. Wspomniany prawy silnik gdy przestał pracować, został całkowicie
odłączony od przewodów paliwowych a całą zawartość paliwa (około 1500 litrów w
momencie startu), postanowiono przekazać do sprawnej turbiny. Przy próbie
wykorzystania rezerw z innych zbiorników okazało się, że są one puste. Piloci
nie byli świadomi, że dostarczenie zbyt dużej ilości paliwa do jednego tylko
silnika spowoduje wzmożone spalanie mieszanki i tym samy zabraknie jej do
dalszego lotu. Gdy odkryto ten fakt, jeden z pilotów z bladym obliczem opuścił
kokpit i zakomunikował pasażerom, ze z powodu braku paliwa i braku bliskości
jakiegokolwiek lotniska, będą zmuszeni awaryjnie lądować na pobliskich bagnach.
W ciągu kilku minut od zgłoszenia
Kontroli Powietrznej Houston kłopotów, samolot zniknął z radaru a znajdował się
zaledwie dziesięć minut od miejsca docelowego w Baton Rouge. Około siódmej
wieczorem 20 października okoliczni mieszkańcy ujrzeli nisko lecący obiekt a po
chwili usłyszeli potężny łomot miażdżonej stali. Samolot przez dziesiątki
metrów ocierał się o czubki drzew a następnie z całym impetem uderzył nosem w
ziemię. Po kilkunastu sekundach ciszy, powietrze przeszyły jęki i wołanie o
pomoc tych, którzy uszli z życiem.
Pomoc, która ze względu na ciężki teren, docierała mozolnie, zastała na miejscu
obraz potężnej tragedii i widok tak traumatyczny, ze wielu ratowników po latach
wspominali te obrazy ze łzami w oczach.
Na miejscu życie stracili: Ronnie
Van Zant, Steve Gaines, jego starsza siostra, która wokalnie wspomagała zespół,
jeden z asystentów technicznych oraz dwaj piloci feralnej maszyny. Pozostali,
którzy uszli z życiem, w stanie ciężkich obrażeń trafili do lokalnych szpitali.
Zespół w zmienionym składzie reaktywował się blisko dziesięć lat później ale
fatum i nieszczęście wciąż wisiało nad muzykami a wypadki samochodowe z ich
udziałem nie pozwalały zapomnieć o ich wielkiej osobistej tragedii.
Płyta „Street Survivors” była
ostatnią w oryginalnym i niepowtarzalnym składzie (nie licząc Eda Kinga, który
został zastąpiony przez Gainesa). Pierwotnie jej okładkę tworzyły płomienie z
których wyłaniał się Lynyrd Skynyrd. Po katastrofie lotniczej wytwórnia
zastąpiła je czarnym tłem.
Ci, którzy odeszli na zawsze,
mogli wreszcie nazwać się „Freebirds”.
Ocena: 9/10
Niestety się zdarzają takie tragedie i zawsze sie potem zastanawiają wszyscy, czy można było tego uniknąc. ja wierzę w przeczucia - jak coś ich niepokoiło - nie wchodzić! ale teraz to sobie mozna filozofować, jak goście nie żyją... pozdrawiam
OdpowiedzUsuńHej
OdpowiedzUsuńWłaśnie wpadł mi w oko Twój blog:) ciekawe historie opisujesz znanych zespołów, zawsze ich hity będą znane a jednak ich życiowe historie już nie tak bardzo.
Myślę, że będę tu często bywać :)
Pozdrawiam
Ewelay
p.s u mnie jest brak czasu na pisanie bloga ..a szkoda
Bardzo ciekawy ten blog. Uwielbiam tą grupę rockową. Często ich słucham.
OdpowiedzUsuń